HFM

artykulylista3

 

Skarby naszego nieba część 3

080 083 Hifi 10 2020 001To już trzecia odsłona perełek polskiej kultury muzycznej. Czasem lekko zapomnianych, czasem bez większej popularności. Z pewnością jednak wartych poznania.
Współczesne trendy bardzo odbiegają od klasycznej formy. Muzyka rozrywkowa stała się mocno generyczna i oparta na zautomatyzowanych strukturach oraz często zwyczajnie nieznośna. Dobrze więc czasem sięgnąć do starszych tytułów. Wiele z nich zasługuje na pamięć.
Dziś polecimy trzy albumy. Pierwszy zrealizowano skromnie, choć z klasą; drugi na pełnym wypasie, a trzeci – w przysłowiowej sypialni. W każdym można znaleźć coś ciekawego i każdy reprezentuje konkretny poziom. Tym razem mamy do czynienia z płytami zrozumiałymi nie tylko dla nas, ale również z takimi, których nie powstydzilibyśmy się na świecie. I nie ma znaczenia, że druga z omawianych pozycji została nagrana po polsku. Liczą się emocje, klimat i jakość. A tych im na pewno nie brakuje.


Artysta: Bogdan Hołownia.
Album: Don’t Ask Why
Wydawnictwo: Sony Music Entertainment Polska
Rok wydania: 2000


 

080 083 Hifi 10 2020 002

 

 

 

 



Bogdan Hołownia to jeden z najlepszych polskich pianistów jazzowych. Kto zna, ten zna. Kto nie zna, poznać powinien.
Świetny instrumentalista solowy i akompaniator, występujący z czołowymi wokalistkami. Zaczął grać dość późno, co może stanowić inspirację dla wielu dorosłych ludzi, którzy żałują, że rodzice nie posłali ich do szkoły muzycznej. Choć może w przypadku pana Bogdana wyszło to na dobre? Niektórzy twierdzą, że mozolna edukacja na etapie dzieciństwa nie zabiła jego wyobraźni. Inni, że właściwa edukacja (w bostońskim Berklee College of Music) dała mu dokładnie tyle, ile trzeba.
Artysta naprawdę wie, co robi i długo by można się rozpływać nad jego niepowtarzalną frazą, umiejętnością budowania napięcia, lekkością i swobodą. Hołownię nieraz określano jako naszego największego romantyka klawiatury. Rzeczywiście struktura jego gry jest mocno… nieustrukturyzowana. Gdy się go obserwuje z bliska, można odnieść wrażenie, że do ostatniej chwili sam do końca nie wie, co zagra. Improwizacja to jego ogromna siła. Co stoi w ciekawej opozycji do ekonomicznego wykształcenia muzyka. Przy okazji warto wspomnieć, że Hołownia gra w szachy i to całkiem nieźle. W pewnych kręgach jest z tego znany nawet bardziej niż z bycia świetnym pianistą. Ponoć studiując w USA, poznał przy szachownicy klawiszowca Pata Metheny’ego – zmarłego niedawno Lyle’a Maysa.
Pod koniec lat 90. XX wieku Bogdan Hołownia nagrał swoją pierwszą solową płytę „Don’t Ask Why”. Tylko fortepian i on. Żadnych dodatkowych efektów; żadnych zaprzyjaźnionych muzyków. Na warsztat wziął częściowo utwory autorskie, częściowo kompozycje z repertuaru tak wielkich twórców, jak Michael Legrand, Ennio Morricone, Keith Jarret czy Antonio Carlos Jobim. Niezależnie od tego, jaką formę owe dzieła przybierały wcześniej, Hołownia wszystko opracował na fortepian solo. I zrobił to świetnie!
Przez kilkadziesiąt minut bardziej i mniej znane standardy snują się lub podrywają do lotu. Zróżnicowana intensywność sprowadza się jednak głównie do błogiego spokoju, refleksji i przestrzeni, którą pianista maluje z niezwykłą swobodą. To jedna z płyt, które chcielibyście zabrać na bezludną wyspę, choć może jeszcze o tym nie wiecie.
Uroczy widoczek na okładce częściowo narzuca interpretację, że to muzyka na długie zimowe wieczory. Ale tak naprawdę to świetny album na wszystkie wieczory w roku. Sprawdzi się nawet w czasie letniego grilla, pod warunkiem że towarzystwo nie będzie przesadnie dyskotekowe. Prawdziwa perełka, która wprawdzie została zauważona (Fryderyk 2001 za jazzowy album roku), ale dość szybko zatarła się w ogólnej świadomości. Tymczasem świetnie się jej słuchało zarówno 20 lat temu, jak i dziś.
Poza aspektem „użytkowym” warto zwrócić uwagę na jakość i innowacyjność interpretacji. Rozpatrzmy to na przykładzie zgranego do bólu standardu „Girl from Ipanema” Antonia Carlosa Jobima. Ileż było przeróbek tej kompozycji. Czy zatem Hołownia nie ryzykował zbyt wiele? Pewnie tak, ale ostatecznie udało mu się tchnąć w popularny utwór hektolitry świeżości. Sporo też dodał od siebie, zachowując kręgosłup melodyczny. I choć trudno w to uwierzyć, w tym ciepłym latynoskim utworze znalazło się miejsce nawet na północnosłowiańską nostalgię! Bez spinki, szpanu czy pretensjonalności. Coś, co wydawało się ryzykowne, było prawdziwie artystycznym ruchem, wykonanym z pełną premedytacją.
Inny przykład to „My song” Keitha Jarreta. W oryginale kompozycja jest o wiele bardziej rozhuśtana. Hołownia nieco ją stonował i wniósł od siebie element szlachetnej elegancji. Chociaż kiedy wyznałem panu Bogdanowi, że od pierwowzoru wolę jego wersję, uznał, że dokonuję zamachu na świętość. Ale cóż innego mógł powiedzieć jako skromny i elegancki człowiek? A ja naprawdę tak uważam. Już poza faktem, że miło się słucha tego utworu bez charakterystycznego dla Jarreta buczenia pod nosem.
W tym rozdziale nie padło jeszcze hasło „Chopin”, ale paść musi. Pasaże Hołowni nie są wprawdzie typowo chopinowskie w warstwie technicznej, ale z pewnością niosą bardzo podobną paletę emocji i zdaje się, że duch Fryderyka łaskawie spogląda na improwizujące palce Bogdana.
„Don’t Ask Why” jest dziełem bardzo światowym, ale także przyjemnie polskim. Przede wszystkim ze względu na romantyzm, który czai się tu od pierwszej do ostatniej minuty.
Chmurki wróżą pogodę, lekkie i świecące…

Artysta: Anna Maria Jopek.
Album: Bosa
Wydawnictwo: Universal Music Polska
Rok wydania: 2000


 

080 083 Hifi 10 2020 004

 

 

 

 



Był rok 2000. Piękna, słoneczna jesień. Jeszcze nic złego się nie wydarzyło w tym tysiącleciu. Samolotami lataliśmy bez nadmiernej kontroli, choć i tak mało kogo było wtedy stać na latanie. Ale ogólnie zaczęło się robić trochę jakby lepiej. Polska powoli budziła się z otępiałego snu lat 90. Kończył się karnawał ostrych kontrastów społecznych, brakoróbstwa, eksperymentu i lizania lodów przez szybę. Co to był za czas!
I właśnie wtedy pojawiło się to niesamowite wydawnictwo. Anna Maria Jopek wydała płytę przekraczającą o lata świetlne większość rzeczy, które działy się na naszym rynku. Wcześniej była znana z występu na Eurowizji, hitów z „Muzycznej Jedynki”, przelotnych romansów z jazzem, kolęd, piosenki o Joszku Brodzie… A tu nagle takie cudo! Nie to, że jej wcześniejsze dokonania nie były przyjemne dla ucha. Ale to, co się stało na „Bosej”, jawiło się jako praca doktorska przy błyskotliwym wypracowaniu. Otrzymaliśmy wspaniałą płytę o dziwnym tytule. Nie było wiadomo, czy to wokalistka jest bosa, czy śpiewa bossę, a błąd w zapisie powstał celowo.
Siłą tego albumu jest balans. Niesamowity balans pomiędzy zachodnią higieną, kulturą brzmienia i premedytacją każdego ruchu, a polską nostalgią i wrażliwością. Gdyby został zachwiany, rezultat byłby albo przaśny, albo pretensjonalny. Tymczasem „Bosą” można postrzegać jako cudowną wizytówkę tego, co najlepsze w naszej kulturze. Kochacie Polskę, która w rzeczywistości nie istnieje? Bo żyje tylko w wyobraźni, muzyce Chopina, naiwnej rekonstrukcji tego, co by było, gdyby nie II wojna światowa, komuna i inne nieszczęścia?
Taka właśnie jest ta płyta. Magiczna, wznosząca się ponad historię i ponad codzienne problemy. Ale zachowująca szacunek zarówno dla historii, jak i owych problemów. Szczególnie natury miłosnej. Bez kompleksów, ale też bez gierojstwa. Idealna równowaga.
Pod względem repertuaru „Bosa” to zarówno kompozycje premierowe i autorskie („Jednocześnie”, „Jeżeli chcesz”), jak i klasyczne polskie piosenki sprzed lat („Kiedy mnie już nie będzie”, „Nigdy więcej”). Do tego tradycyjne pieśni ludowe lub na ludowe stylizowane, a jako bonusy – utwory oparte na melodiach Wojciecha Kilara. Innymi słowy, mozaika teoretycznie sprzecznych ze sobą światów. Jednak ten głos, te aranżacje, ta dostojna produkcja, spajają ze sobą różne elementy, tworząc dzieło kompletne i idealne. A jeśli dodamy do tego całą listę wybitnych muzyków, którzy bez popisywania się potrafili współtworzyć perfekcyjną harmonię, to receptę na sukces mamy gotową.
Na „Bosej” gra dwóch świetnych pianistów: Andrzej Jagodziński i Leszek Możdżer. Na perkusji Cezary Konrad, na kontrabasie Darek Oleszkiewicz i Zbigniew Wegehaupt, na gitarach Marek Napiórkowski, na saksofonie Henryk Miśkiewicz, a na trąbce i flugelhornie Robert Majewski. A to i tak jedynie podstawowy skład, bo gościnnie występuje jeszcze Tomasz Stańko i kilku innych wspaniałych artystów. Cała ta mieszanka tworzy jazzowo-popową synergię, bez zakrętów i wątpliwości.
Brzmienie płyty jest bardzo akustyczne, choć w niektórych utworach nie brakuje subtelnej elektroniki. Koncepcja była chyba taka, by stworzyć uniwersalną bazę, która zbyt szybko się nie zestarzeje, ale jednocześnie nie będzie błyskotliwie atrakcyjna dla współczesnego słuchacza. Być może dlatego „Bosa” zyskała „jedynie” status złotej płyty, a np. „Szeptem” z 1998 roku pokryła się podwójną platyną. Tak czy inaczej, po latach możemy z dumą postawić ten album na półce obok naprawdę światowych dzieł.
To wielka płyta. Moim zdaniem o wiele większa niż to, co dwa lata później artystka zrobiła z Patem Methenym. „Upojenie” było krążkiem niezłym, ale nie doskonałym, jak „Bosa”.
Na zakończenie jeszcze jedno. Niegrzecznie byłoby nie wspomnieć o Marcinie Kydryńskim – producencie „Bosej”. Zadbał również o oprawę zdjęciowo-graficzną, niektóre teksty i kompozycje. Tym samym pokazał, że bardzo ważny jest nie tylko sam artysta, ale również ktoś, kto nad artystą czuwa.
To w szyby deszcz dzwoni

Artysta: Klimt
Album: Jesienne odcienie melancholii
Wydawnictwo: Requiem Records
Rok wydania: 2007


 

080 083 Hifi 10 2020 006

 

 

 

 



Ile rocznie ukazuje się płyt, o których nie wiemy? Ile z nich nie ma szansy zaistnieć w ogólnej świadomości? Ile z nich jeszcze odkryjemy po latach?
Omawiane wydawnictwo w skali mikro okazało się sukcesem. Znalazło swoich odbiorców i – w perspektywie rynku niezależnego – cieszyło się niezłą popularnością. Ale nie dotarło wszędzie, gdzie powinno, więc dziś pomagamy to naprawić.
Pod względem realizacji nie zniewala jak dwa poprzednie albumy. Choć, by pozostać sprawiedliwym, trzeba stwierdzić, że nadal da się słuchać z przyjemnością. To niezależna produkcja i nie brzmi jak album Diany Krall. Z drugiej strony – nie musi.
Mowa o wydanym w roku 2007 debiucie projektu Klimt „Jesienne odcienie melancholii”. Piękna okładka, przedstawiająca zamglone w fioletach i kobaltach molo w Sopocie, z którego to miasta pochodzi kryjący się za nazwą artysta. Klimatyczne tytuły utworów („Oceany”, „Spowiedź syren”, „Donikąd”, „Dom bez ścian”, „Kod marzeń”) wprowadzają w niezwykły świat wyobraźni kompozytora. To tyle, jeżeli chodzi o pierwsze zetknięcie z dziełem. A co z muzyką?


 

080 083 Hifi 10 2020 005

 

 

 


Kto szuka przestrzennych, ambientowych i wzbogaconych postrockiem dźwięków, bez wątpienia się tym albumem zachwyci. A kto woli jesień od wszystkich innych pór roku, doceni niebanalny podkład muzyczny. Klimt to jednoosobowy projekt Antoniego Budzińskiego, gitarzysty zespołu Saluminesia. Niektórych tak ograniczony „skład” może odstręczać, ale muzyk zadbał o brzmienie w wielu aspektach. I choć płyta została prawdopodobnie zrealizowana w sypialni (albo w małym studiu), to prezentuje się tak, jakby uczestniczył w niej cały zespół. Nie ma więc mowy o solowym brzdąkaniu, czy 15-minutowych utworach, w których nic się nie dzieje, bo zabrakło pomysłu.
Debiut Klimta został zrealizowany z konsekwencją. Od początku do końca barwy są rozmyte. Nieważne, czy chodzi o klawisze, czy o gitarę. Wszystko się tu ze sobą miesza. Najczęściej kompozycje prowadzą nas transową ścieżką poprzez gęste mgły w różnych odcieniach. Trudno mówić o utworach wokalno-instrumentalnych, choć wokal się czasem pojawia. Z reguły jest jednak schowany za grubą warstwą ech i pogłosów. Większość utworów nie ma konkretnej formy literackiej. Czasem kilka słów znaczy więcej niż cały poemat.
„Jesienne odcienie melancholii” to płyta bardzo przydatna. Zawiera nie tylko ciekawe impresje, ale również świetną muzykę, która może stanowić klimatyczne tło. Dla jednego słuchacza będzie przyjemną ścieżką dźwiękową życia. Dla innego – interesującą kontynuacją tego, co zdziałali Sigur Ros lub Slowdive. Ale jej wyjątkowość nie opiera się jedynie na wielowarstwowości. To przede wszystkim wspaniała przygoda, w której dźwięk miesza się z krajobrazem, a odległe myśli – z kolorami powietrza. Szkoda, że produkcji tego rodzaju powstaje tak mało. Oprócz debiutanckiego Klimt wydal jeszcze dwa albumy: „Agape” (2011) i  „Genesa” (2015). Oba ciekawe, choć przygodę z tą muzyką należy zacząć od „Jesiennych odcieni melancholii”.


 

080 083 Hifi 10 2020 008

 

 

 

 

 

Michał Dziadosz
Źródło: HFM 10/2020