HFM

artykulylista3

 

Letni leksykon płyt zapomnianych, część 3

girl 3338616 1280Oto trzecia część letniego leksykonu. Mamy nadzieję, że dzięki niemu przypomnicie sobie o paru wykonawcach i uzupełnicie swoje płytoteki.





Peter Hammill „The Love Songs” (1984)

082 084 Hifi 09 2018 001


Peter Hammill to oryginał – albo się go kocha, albo nienawidzi. Specyficzne u niego jest wszystko: sposób wydobywania głosu, struktura kompozycji i teksty. Omawiana płyta to nie typowy zbiór „the best of”, lecz starannie zaplanowana kompilacja. Hammill nagrał wyselekcjonowane utwory na nowo, w wersjach o wiele bogatszych i bardziej dopracowanych niż te znane z wcześniejszych płyt.
Ideą spajającą jest miłość. Niby banalne, ale nie w tym przypadku. Pieśni mają w sobie coś elegancko-staroświeckiego, a jednocześnie nie próbują kokietować atmosferą sztucznego retro.
Hammill jest prawdziwym dżentelmenem. Ma nieudawaną wrażliwość i dystynkcję. Słychać to w każdej frazie.
W jakimś stopniu ten tytuł i ta okładka miały być komercyjnym magnesem na nieświadomych słuchaczy. Być może autor chciał się otworzyć na szeroki rynek, wierząc, że jego uwrażliwione pieśni spotkają się z powszechnym zrozumieniem? Dziś należy wziąć to wszystko w nawias i zwyczajnie się cieszyć z dobrej muzyki. Jeżeli właśnie przeżyliście rozstanie albo nieobce Wam miłosne dylematy – sięgnijcie po tę pozycję.
 
Robin Guthrie „Carousel” (2009)

082 084 Hifi 09 2018 001


Były gitarzysta i lider Cocteau Twins spokojnie działa solo oraz w odpowiadających mu konfiguracjach. Tworzy muzykę nieco inną niż w macierzystym zespole. Jego przestrzenne gitary na autorskich albumach stały się jeszcze bardziej przestrzenne. Do tego stopnia, że prawie nie trzeba tu klawiszy. Nakładające się na siebie echa tworzą światy magiczne i relaksujące. Sekcja sunie powoli, schowana pod kopułą delayów i pogłosów, ale jedno wynika tutaj z drugiego i idealnie się łączy. Nie ma miejsca na wątpliwości czy nieśmiałość. I
Jeśli szukacie płyty, która przeciągnie Was przez kryształowo czyste jezioro wielkiego uspokojenia, to właśnie znaleźliście. Miłego odpływania.

State Urge „Confrontation” (2014)

082 084 Hifi 09 2018 001


Młodzi, ale dobrze zorientowani muzycy z Trójmiasta mieli salę prób w Gdyni-Orłowie, obok znanych malowniczych klifów. Czasem siedzieli w niej do świtu i pracowali nad swoją muzyką. Niestety, nie grają już razem, choć jako przyjaciele ciągle się trzymają.
Twórczość State Urge trudno sklasyfikować. Sami o sobie mówili, że uprawiają „white rocka”, co czasem powodowało dziwne nieporozumienia. Na koncerty przychodzili łysi goście z celtyckimi krzyżami na plecach i byli bardzo zdziwieni, że to nie ten adres. Chcąc wytłumaczyć znajomym fenomen zespołu, mówiłem że to połączenie Sex Pistols z… Pink Floyd. Na żywo emanowali bowiem organiczną, wręcz naturalistyczną energią, przy jednoczesnej lirycznej powściągliwości i czytelnej przestrzeni. Taki paradoks.
Na płycie udało się to uchwycić połowicznie, a mimo to jest ona pozycją godną polecenia. Pomysły na utwory są wyborne, a poziom wykonawczy – więcej niż zadowalający. Zespół, owszem, czerpie z oldskulowej tradycji, ale również umiejętnie korzysta z dóbr współczesności. Gdyby chcieć odnaleźć analogie, od razu przyjdą na myśl skojarzenia z Archive, Tool czy… Coldplay. Czasem bowiem energia i przestrzeń, które stanowią podstawę tej muzyki, objawiają się w postaci hymnowych zaśpiewów.
Tak się dzieje w „Before the Dawn”. To nie jedyny znakomity utwór, choć bez wątpienia od niego można rozpocząć słuchanie. Zespół nie był jednym z wielu. Każdy z wchodzących w jego skład muzyków odznaczał się indywidualnością, a jednocześnie wszyscy byli niezwykle zgrani. Całe szczęście, że zostały nam ich płyty.
 
The Cars „Heartbeat City”(1984)

082 084 Hifi 09 2018 001


Oprócz oczywistego hitu „Drive”, twórczość The Cars pozostaje w naszych stronach nieznana. Kojarzycie piękność z teledysku? To Paulina Porizkova, słynna modelka z Czechosłowacji, która do dziś jest żoną wokalisty Richarda Otcaseka.
Kultowa ballada „Drive” może być myląca; krążek jest w większości bardzo energetyczny – rockowo-nowofalowy. Dla zwolenników tłustego, analogowego brzmienia ten album to raj. Zrealizowany starannie, choć zgodnie z obowiązującymi wówczas tendencjami. Jeżeli lubicie amerykańskie lata osiemdziesiąte, ta pozycja będzie idealna.

Ultravox „Lament” (1984)

082 084 Hifi 09 2018 001


W pewnych kręgach ten zespół jest zjawiskiem oczywistym. Królowie new romantic i, obok Japan, prekursorzy tego nurtu. Gdy podstarzały dziś, ale wciąż uśmiechnięty i energiczny wokalista Midge Ure przyjeżdża do Polski – bez problemu wypełnia spore sale. Odnoszę jednak wrażenie, że w powszechnej świadomości zespół nie funkcjonuje. Gdy pytam o Ultravox, zwykle słyszę: „A… było kiedyś coś takiego”. Jeśli ktoś z Was także nie pamięta, to warto sobie przypomnieć jedną z ich najlepszych płyt.
W roku 1984 Ultravox nie miał już takiej werwy, jak kilka lat wcześniej i tak naprawdę był bliski rozpadu. Ale „Lament” jest najbardziej spójną i dojrzałą ze wszystkich jego płyt. Dziś słucha się jej inaczej. Sprawia wrażenie lekkiej pod względem struktur i wykonania. Dlatego, jeśli ktoś chciałby rozpocząć przygodę z Ultravox, a niekoniecznie jest fanem new romantic, to będzie optymalny wybór.
Zespół pozostaje sobą, ale delikatnie skręca w kierunku rocka. Przestrzennego,  uwrażliwionego, ale pozbawionego typowych dla pierwszych wydawnictw brzmień i zabiegów aranżacyjnych. Bardzo szkoda, że czegoś zabrakło i Ultravox nie pociągnął dalej. Wydana w roku 1986 „U-vox” świadczy o kryzysie i braku chęci na więcej. Formuła się wyczerpała, a Midge chciał działać solo. Ultravox istniało dalej i wydawało płyty, ale za większość dźwięków odpowiadał klawiszowiec Billy Currie, który jako jedyny muzyk z oryginalnego składu pozostał na pokładzie. De facto, był to więc jego solowy projekt pod dawną nazwą. W roku 2012 zespół powrócił w pełnej formie i wydał świetny album „Briliant”. Ale to temat na zupełnie inną opowieść.

We Call It A Sound „Trójpole” (2014)

082 084 Hifi 09 2018 001


Kolejny polski zespół w naszym zestawieniu. We Call It A Sound nadal działają. W 2017 roku wydali bardzo interesującą płytę „Hejnały”. Warto zaznaczyć, że odkąd istnieją fonograficznie, przeszli frapującą ewolucję. Na debiucie „Animated” z 2010 roku prezentowali niezależnego rocka. Druga płyta – „Homes&Houses” z 2012 – była ambitną kontynuacją pierwszej. Na trzecim krążku, „Trójpole” pojechali już konkretnie.
To nadal niezależne granie, ale z licznymi nawiązaniami do muzyki folkowej, a także do ludowości sensu largo. Dodatkowo zespół otworzył się na dub i elektronikę.
Warstwę liryczną opanował język polski, używany nietypowo i elastycznie, zarówno jeśli chodzi o frazowanie, jak i gramatykę. Wieloznaczność metafor miesza się z prostotą niektórych sformułowań, tworząc autorską miksturę. Wykorzystywane są archaizmy lub regionalizmy, bliźniaczo podobne do powszechnie znanych słów. Wszystko, by zmylić trop i skołować słuchacza. Zespół inteligentnie czerpie z tradycji, przekształcając ją na język współczesności. Robi to bardzo zgrabnie. Nieco nostalgicznie, nieco ironicznie. Nigdy nie wiadomo, kiedy granica pomiędzy jednym a drugim się zaciera.
„Trójpole” to jednak nie tylko ludowość. Zawiera także kompletnie odlotowe „Fluorescencje”, z celowo rozstrojonymi syntezatorami. Teledysk do tego utworu także opracowano w cokolwiek schizofrenicznej formule kolorów i poczuciu dziwnej grawitacji. Lepiej go nie oglądać, jeżeli ma się zalążki epilepsji. Ja nie mam, więc oglądam.
Ale płyta to nie teledyski. To przede wszystkim muzyka. Otrzymujemy jedną z najciekawszych pigułek ostatnich lat. Wspaniałe połączenie tego, co stare, z tym, co nowe. Tego, co odległe, z tym, co bliskie. Świetny album na wywołanie psychodelicznego klimatu.

Yes „Talk” (1994)

082 084 Hifi 09 2018 001


Droga, jaką przeszedł zespół Yes, nie była łatwa dla jego członków. Zmieniające się style i składy, kłótnie, zgody itp. Dla fanów i kronikarzy rocka bywa zawiła i nieczytelna. Zdarzają się też tacy, którzy odrzucają niektóre okresy działalności grupy, akceptując tylko swe ulubione. Przykładowo, zwolennicy okresu art rockowego i płyt takich, jak „Close to the Edge” (1972) czy „Fragile” (1971), często nie przyjmują do wiadomości tego, co się działo później. I odwrotnie. Na skutek tych zawirowań niektóre płyty Yes giną w powszechnej świadomości. I chyba tak się właśnie dzieje z „Talk” (1994).
Na przełomie lat 80. i 90. XX wieku reaktywowały się dwa zespoły, roszczące sobie prawa do nazwy „Yes”. Członkowie obu składów grozili sobie pięściami i nie dawali nadziei na zgodę. A jednak się udało. Grupy się połączyły i w atmosferze dojrzałego kompromisu zarejestrowały materiał. Powstała płyta „Union” (1991),  z całym składem z czasów „90125” (1983), ale także z Rickiem Wakemanem i Stevem Howe’em, czyli najbardziej wyrazistymi muzykami z legendarnych płyt z lat 70. Fani najpierw byli wniebowzięci, ale odsłuch przyniósł gorzkie rozczarowanie. Płyta sprawiała wrażenie „delikatnego obmacywania materii”, miast odważnego alchemicznego przetapiania substancji. Była trochę bez wyrazu, choć nie brakowało przestrzeni i pięknych fragmentów. Dziennikarze zmieszali ją z błotem, pisząc o odrzutach z sesji nagraniowych i ogólnej słabiźnie.
Być może wszystko to sprawiło, że następna pozycja fonograficzna bywa pomijana. Po pewnym czasie zespół powrócił bowiem do składu bez Wakemana i Howe’a i w tej formule wydał „Talk”. Bardzo dobrą, acz nieco zapomnianą płytę, którą właśnie polecam.
Co to za muzyka? Ambitny pop-rock z elementami art rocka. Nie słychać parcia na hity, porównywalnego z „90125”. Dodatkowo zespół zdecydowanie ożył względem poprzedniego albumu. To świetna pozycja do jazdy samochodem, choć nie można jej odmówić inteligentnej zawiłości.
Album został dobrze zrealizowany. Brzmi czytelnie i jasno. Jeśli ktoś lubi ten zespół i głos Andersona, a jakimś cudem pominął to wydawnictwo, powinien wykorzystać sposobność i nadrobić ten brak.

Zodiac „Disco alliance” (1980)

082 084 Hifi 09 2018 001


Zodiac to jedno z najcudowniejszych muzycznych objawień zza żelaznej kurtyny, a konkretnie – z ZSRR. Już słyszę krytyczne głosy, że przecież to zespół z Łotwy. Jednak Łotwa była wówczas częścią molocha. Tym większy szacunek dla tej twórczości.
„Disco Alliance” to płyta z elektroniką, choć nie w stu procentach, bo sekcja rytmiczna, a przynajmniej perkusja, sprawia wrażenie żywej. Syntezatory decydują jednak o charakterze całości. Syntezatory, które w roku 1980 przepotężnie działały na wyobraźnię. Ale to tylko narzędzia, a co z treścią? Dziwnym trafem, ludzie ze wschodu znakomicie czytają zachodnią kulturę. I tak jak opisywany wcześniej w niniejszym leksykonie Eduard Artemiev jest w swych harmoniach na wskroś łaciński i prawie zupełnie nie bizantyjski, Zodiac zdaje się bardziej francuski od samych Francuzów. W ogóle nie słychać w tym „muzyki radzieckiej”. Przypomina raczej dobry, zachodni easy listening z przełomu lat 70. i 80.; lekko retro-futurystyczny, lekko ilustracyjny.
Wśród tych wszystkich nawiązań i wdzięcznego kopiowania unosi się duch czegoś głęboko romantycznego. Chciałoby się rzec: „słowiańskiego”, choć wiadomo, że Łotysze to nie Słowianie.

 

 

 

Michał Dziadosz
Źródło: HFM 09/2018


Pobierz ten artykuł jako PDF