HFM

artykulylista3

 

Skarby naszego nieba

8487122016 001
Czasem naprawdę cudze chwalimy, a swego nie znamy. Nierzadko dlatego, że swoje poznać trudno. W Polsce wielu projektów się nie kończy, o pomysłach się zapomina, zaś arcydzieła wkłada między pretensje. A przecież mamy wspaniałą kulturę, język i muzykę. Wystarczy się rozejrzeć i trochę poszukać.


Poniżej przedstawiam trzy zjawiska fonograficzne – dla jednych oczywiste, przez innych ignorowane. Ale na pewno takie, o których zapominać się nie powinno.


 
Polska dystynkcja, amerykański luz
Rok 1976 to przełomowy moment w złotej dekadzie towarzysza Edwarda Gierka. Po latach blichtru i kolorowych dancingów dość „nieelegancko” zachowano się wobec protestujących w Radomiu, Ursusie i Płocku. Wprawdzie prezes Szczepański ogłaszał w telewizji, że jest super, ale w dyskursie publicznym zaczęły się pojawiać wątpliwości.
Na krajowym rynku wydawniczym pojawiły się natomiast historyczne wydawnictwa płytowe. Budka Suflera nagrała „Przechodniem byłem między wami”, Czesław Niemen „Katharsis”, a Anna Jantar – „Za każdy uśmiech”. Tomasz Stańko zarejestrował „Balladynę” – swoją pierwszą płytę dla ECM-u.
W 1976 roku albumem, zatytułowanym własnym nazwiskiem, debiutował też Zbigniew Wodecki. Eksperymentalna EP-ka „Tak to ty”, wydana trzy lata wcześniej, dziś ma raczej wartość dokumentalną. Natomiast pierwsza pełnowartościowa płyta artysty przez lata zyskuje na wartości. Można ją wpisać do krajowego kanonu ambitnego popu, zagranego z jazzowym feelingiem. Do tego zaśpiewanego z soulową swobodą i okraszonego uroczymi, nieco staroświeckimi tekstami.

8487122016 002


„Rzuć to wszystko, wszystko co złe” – zaczyna się tekst, napisany przez Leszka Długosza. Akompaniuje rozbudowany skład, złożony z sekcji rytmicznej i dętej oraz małej orkiestry, i już po kilku sekundach wiadomo, że będzie dobrze. Ten optymizm nie jest sztuczny. Robi się trochę amerykańsko, choć timing nie poraża dyscypliną. Całość jest zagrana ze swobodą, europejską sprezzaturą. Ale jeśli słuchaczowi wydaje się, że tak radośnie będzie już do końca, to się myli.


Już drugi utwór – „Pieśń ciszy” – powala słotnym, sentymentalnym nastrojem. Sekcja rytmiczna wchodzi na wyżyny swobodnego, acz lekko ospałego feelingu. Pojawiają się elektryczne pianino i trąbka, a klimat robi się kameralny i wzruszający. Lepiej nie słuchać tego jesienią w samotności, bo jeszcze zmienimy się w deszcz.
Taka jest cała płyta. Wodecki wiedzie nas przez nastroje i historie. Robi to z niezwykłym wdziękiem, opowiadając o uczuciach, życiowych meandrach i wspomnieniach, topiąc frazy w balladowych wątkach, ale też wybudzając z refleksji w utworach bardziej dynamicznych. W aranżacjach nie brakuje chórków, ciekawych wokalnych harmonii, solidnej roboty perkusisty w postaci kurtyn, bębnów etnicznych, grzechotek itp. Ten debiut jest niezwykle spójny i konsekwentnie wyprodukowany.

8487122016 002

Co do wydań, na pewno warto szukać oryginalnego winylu z 1976 roku (Polskie Nagrania Muza), choć w mijającym roku 2016 ukazała się też jego reedycja (Warner Music Poland – uwaga, zmieniona okładka), dostosowana do współczesnych sprzętów i warunków odsłuchowych. Stało się tak na fali popularności materiału, częściowo zinterpretowanego przez zespół Mitch & Mitch (w towarzystwie samego Mistrza). Młodzież oddała hołd debiutowi Wodeckiego i, być może właśnie dzięki temu, jest o tych mniej znanych piosenkach głośniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Wydany na CD remaster z 2001 roku jest w porządku pod względem jakości. Na okładce widnieje informacja, że miało miejsce staranne, 24-bitowe zgranie z taśmy matki. Niestety, do oryginalnej tracklisty dorzucono bonusy z wcześniejszych lat działalności Zbigniewa Wodeckiego, co rozbija zgrabną i zwartą strukturę pierwotnego kształtu płyty.
Bonusy nie są spójne z całością. Wodecki śpiewa jeszcze nie swoim romantycznym głosem, ale buczy nisko, jakby odbywał gody. W zderzeniu z jego późniejszym wizerunkiem tenora-romantyka jest to absurdalne. Dodatkowo występujące w chórkach Alibabki strasznie hałasują i robi się nieznośnie. A przecież w oryginale materiał zamykała przepiękna bossa nova „Partyjka”. Czasem naprawdę „less is more”.

8487122016 002


Klątwa błędnego tłoczenia
W roku 1986 byliśmy już dawno po zniesieniu stanu wojennego. Gorbaczow zainicjował reformy i przyjaźń z USA. Za chwilę, już w oficjalnym obiegu, miała się znów ukazywać „Res Publica”. Przegrywane kasety VHS krążyły między domostwami. Niektórzy Polacy zaczęli latać na Daleki Wschód i wykonywać ekonomiczne triki „Złotego trójkąta”. Do ustawy Wilczka i Okrągłego Stołu zostały jeszcze trzy lata, ale w powietrzu czuło się nadchodzące zmiany. W tej napiętej rzeczywistości funkcjonowało się dość szczególnie. Jedną nogą tkwiliśmy w siermiędze PRL-u; drugą stawialiśmy na kolorowym Zachodzie. I nawet jeśli było to uczucie iluzoryczne, dostarczało wielu inspiracji.
Ktoś słusznie zauważył, że otwierający utwór „Video-dotyk”, zawierający frazę „gonić Zachód”, mógłby się spokojnie nazywać „dogonić Zachód”. W niczym bowiem nie ustępuje dobrym zachodnim produkcjom tamtych lat. Taka jest zresztą cała płyta „Dziękuję, nie tańczę” (1986), sygnowana przez Annę Jurksztowicz. Powstała w towarzystwie wspaniałych muzyków, związanych wówczas z jazzowym projektem String Connection.

8487122016 002


Dziennikarze zwracają głównie uwagę na Krzesimira Dębskiego (kompozycje, instrumenty klawiszowe), Jacka Cygana (teksty) i Rafała Paczkowskiego (sampling, produkcja, perkusja elektryczna), a przecież ta muzyka nie brzmiałaby tak kompletnie, gdyby nie gitary Marka Blizińskiego, bas Zbigniewa Wrombla czy żywe bębny Krzysztofa Przybyłowicza. Ten skład porywa, nie popisując się wirtuozerskimi umiejętnościami. Zwyczajnie, nie ma na nie miejsca, bo centralną postacią płyty jest wokalistka. Znakomita, zaskakująca wielością barw i szerokim wachlarzem interpretacji. Potrafi zaśpiewać nisko i pewnie. Jest w stanie wzbić się w sopranowe piruety, kręcąc ewolucje z lekkością wytrawnej łyżwiarki figurowej. Umie być słodka, niewinna, marzycielska, a chwilę później agresywna i „złośliwa jak kobra”. Wszystkie utwory są godne uwagi, jednak część zapada w pamięć szybciej, a inne wymagają czasu.
„Hej man” bez wątpienia należy do tej pierwszej kategorii. Muzycznie stanowi zgrabne nawiązanie do twórczości Kajagoogoo, z zachowaniem wszelkich cech przyzwoitej odrębności. Tekstowo to opowieść o nieudanej randce z narcyzem, który bardziej zwraca uwagę na siebie niż na kobietę, z którą się umówił; tym samym przegrywa wszystko koncertowo. Radiowy killer „Stan pogody” to klasa sama w sobie. Wyraźnie słychać, że Dębski, pisząc linię wokalną, inspirował się swoim głównym instrumentem, czyli skrzypcami. Ta fraza wymaga kontroli i talentu. Szalone glissanda w zwrotkach przechodzą w przystępny refren. Ten utwór to ideał łączący dwa światy: tego, co profesorskie i muzykologicznie imponujące oraz tego, co sprawia, że każdy, niezależnie od poziomu rozumienia świata dźwięków, jest w stanie zanucić podstawowy motyw.
„Niech spadną gwiazdy” to także połączenie dwóch światów: patetycznego estradowego popu i klimatycznego jazzu. Sam Pat Metheny nie powstydziłby się niektórych fragmentów, zarówno w warstwie kompozycyjnej, jak i wykonawczej. Dzięki kolejnym dwóm balladom („Życzenie”, „To obojętność”) słuchacz może się rozmarzyć. O ile pierwsza nieco zalatuje „dyskoteką pana Jacka”, o tyle niezwykłe harmonie drugiej wynagradzają wszystko.

8487122016 002


Potem następuje brutalne przebudzenie i Jurksztowicz pokazuje kły, prowadząc nas przez agresywne frazy „Przenikam” – utworu opowiadającego o zmienności kobiecej natury. Płytę zamyka słynny „Diamentowy kolczyk” – przez jednych niezrozumiany, przez innych przeklęty, przez jeszcze innych wyśmiany i uznany za koszmarek albo żart. A to po prostu burleskowo-kabaretowa zabawa dźwiękiem, słowem i aranżacją. Lata 80. XX wieku były czasem mocno historyzującym, swobodnie sięgającym do kontekstów nie tylko w sferze ubioru. Kto tego nie rozumie, ten trąba!
Czy ten krążek ma jakieś wady? Szkoda (na przykład), że żadne z wydań nie zawiera najpiękniejszej kompozycji śpiewanej przez Annę Jurksztowicz – „Zmysły precz”. Choćby jako bonusu. Piosenka uwodzi subtelną seksualnością i pasowałaby tutaj znakomicie.
Co do wad edycyjnych, warto wspomnieć, że pierwsze winylowe tłoczenie Tonpressu z 1986 roku zawierało błąd. „Niech spadną gwiazdy” występuje tylko jako tytuł na okładce. Na płycie pojawia się omyłkowo dwa razy utwór „Życzenie”. Raz, zamiast wyżej wspomnianego, zamykając stronę A i drugi raz, otwierając stronę B, już jako właściwy według kolejności i opisu.


Rok później wypuszczono wersję poprawioną, która dziś jest rarytasem. Wszystko byłoby w porządku, gdyby kolejne tłoczenia i wydania trzymały się opcji skorygowanej. Tymczasem dzieje się tak tylko w nielicznych przypadkach. Jeśli ktoś chce mieć kompletną wersję tej płyty – niech się upewni, czy utwory indeksujące się jako 5 i 6 to aby nie ta sama kompozycja.

8487122016 002


Jak ognia należy unikać skopanej wersji niby-remasteringu z roku 2004, która nie dość, że zawiera dwa razy ten sam utwór, to jeszcze jest chamskim (sic!) ripem ze smażącego się winylu. Na domiar złego, soprany podbito tak mocno, że sybilantów nie słychać tylko na kiepskim sprzęcie samochodowym. Jakość tej pracy (którą prawdopodobnie wykonał komputer i której chyba nikt nie sprawdził) jest beznadziejna. Szkoda świetnego materiału na takie brakoróbstwo!
W serwisach sprzedaży muzyki cyfrowej ta płyta również funkcjonuje w błędnej wersji. Tak oto jeden z najwspanialszych polskich albumów stał się ledwo osiągalny. Cóż za paradoks! Klątwa pierwszego tłoczenia działa.


Miło być Polakiem
Kiedy ukazują się płyty jak ta, mówimy o prawdziwym uczestnictwie w światowej muzyce. Mieliśmy kilka zespołów, którym się to udało. Nie jest istotne, czy ktoś lubi taką muzykę, czy jej nie poważa. Jeśli coś jest dobre na tyle obiektywnie, że Zachód to kupuje – miło być Polakiem.
W roku 1994, nakładem holenderskiej SI Music, ukazała się jedna z najważniejszych płyt w historii polskiej muzyki: „Moonshine” zespołu Collage. Choć wielu już wtedy uważało rock progresywny za gatunek martwy – dla innych ten krążek stał się czymś na kształt romantycznej biblii.
Od pierwszych dźwięków otwierającego album „Heroes Cry” słychać, że będziemy mieli do czynienia z czymś wyjątkowym. Mimo pieczołowicie odrobionej lekcji z klasyki rocka progresywnego, nie znajdziemy tutaj drażniących kopii dzieł mistrzów. Jedynie delikatne echa inspiracji podpowiadają, że panowie musieli się zapoznać z twórczością Genesis, Pink Floyd czy Marillion. Pomysł na muzykę jest jednak świeży.
„Moonshine” nie było fonograficznym debiutem Collage. Ktoś ze środowiska zarzucił im nawet swoistą rutynę, plasując ich debiutanckie „Baśnie” z 1989 roku na pierwszym miejscu w prywatnym rankingu. Jednak dziś, z perspektywy czasu, nie sposób zespołowi odmówić konsekwencji, energii oraz pełnego oddania sprawie. Aż szkoda, że „Moonshine” nie doczekało się godnej kontynuacji.

8487122016 002


Na szczególną uwagę zasługują trzy kompozycje: „In Your Eyes”, „Living in the Moonlight” i „The Blues”. Pierwsza to niemal 15-minutowa suita, składająca się z wielu wątków i tematów. To urocza kontynuacja tradycji Genesis, ale w nieco innym wymiarze. Gdyby istniał czas równoległy i równoległy wymiar, a legendarny zespół w brzmieniach lat 80. umiejscowił swoje formy z lat 70. – mielibyśmy chyba podobny efekt.
„Living in the Moonlight” to z kolei przepiękna ballada; wzruszająca i dramatyczna. Lepiej nie przeżyć takiej pustki i samotności, jaką przeżywa podmiot liryczny, mimo że elegancka forma frapuje dostojnością i wzniosłością. To obiektywnie najlepszy utwór i chyba od niego powinno się zacząć poznawać ten album. „The Blues” to szalona jazda po skalach i rytmach. Lirycznie stanowi kontynuację „Living in the Moonlight”; jest czymś na kształt dalszego ciągu historii.


Zresztą, cała płyta, choć nikt tego nigdy nie przyznał, ma formułę koncept-albumu. Gdy się uważnie prześledzi dramaturgię tekstów, można usłyszeć historię miłości, która przechodzi różne etapy. Od ekscytacji („In your eyes”), poprzez afirmację („Lovely Day”), smutek rozstania („Living in the Moonlight”, „The Blues”), refleksję i nadzieję („Wings in the Night”), bunt i walkę („Moonshine”), po szczęśliwy epilog („War is Over”). Nie wiadomo tylko do końca, czy bohater odzyskał szczęście, czy też pogodził się z losem i dlatego „wojna skończona”.
Nie jest to krążek bez wad. Produkcja czasem wymyka się spod kontroli, a instrumentaliści nie powalają profesjonalizmem, mimo bardzo efektownych aranżacji. Czasem ucho chciałoby odetchnąć. Nie oznacza to, że utknęli poziomem w garażu. Zwyczajnie, chciałoby się z tych cudownych przestrzeni wycisnąć jeszcze więcej. Albo mniej, zależnie od koncepcji.

8487122016 002


Legendy, jakie krążą o realizacji tej płyty, dościgają w osobliwościach ją samą. Choćby historia o chorobie gardła wokalisty – Roberta Amiriana, która prawie uniemożliwiła rejestrację; albo ta o pieszych podróżach z wynajmowanego przez wytwórnię domostwa do studia, położonego parę kilometrów dalej. W tamtych szorstkich czasach nie było łatwo zdobyć środki i zapanować nad organizacją pracy poza granicami kraju. Mimo owych trudności, płyta jest urocza. Jeśli tylko słuchacz pozwoli się ponieść tym dźwiękom, dostanie ścieżkę dźwiękową pod klimatyczne wieczory na całą jesień i zimę.
„Moonshine” doczekało się dotąd następujących edycji: SI Music Holland 1994; Metal Mind Records 1994; SI Music/Roadrunner Holland 1995; Apollon Japan 1996; Ji Gu Records Korea 1996; Roadrunner Japan 1996. W roku 2003 Metal Mind Records wypuściło nowe tłoczenie, z nowym masterem i dodanym utworem „Almost There”.
Na koniec warto wspomnieć, że na okładce „Moonshine” widnieje fragment obrazu Zdzisława Beksińskiego, malarza, o którym znów ostatnio głośno dzięki kilku książkom oraz filmowej wariacji na temat jego życia („Ostatnia rodzina”). W tamtych czasach nie każdy zespół mógł sobie pozwolić na wykorzystanie malowidła tego artysty. Perkusista Collage Wojtek Szadkowski przyjaźnił się z Tomaszem Beksińskim, synem wielkiego malarza, a przy okazji dziennikarzem radiowym, tłumaczem filmów i popularyzatorem dobrej muzyki i dzięki temu na okładce „Moonshine” znalazł się jeden z najważniejszych i najbardziej znanych obrazów Beksińskiego seniora.

   

Michał Dziadosz
Źródło: HFM 12/2016

Pobierz ten artykuł jako PDF