HFM

artykulylista3

 

Symfonia fal

ocean 5534544 1280Nagranie orkiestry symfonicznej to jedna z najcięższych prób dla sprzętu odtwarzającego. Czego tam nie ma!


Pełne spektrum widma, dynamiki i graniczne nasycenie informacjami. Zróżnicowanie barw, skala kontrastów i pełne pasmo akustyczne. A to przecież i tak tylko jedna strona medalu. Druga to przestrzeń. Wiadomo: zespół jest ogromny i muzycy muszą gdzieś siedzieć. Gdzie, to już dawno określono i warto się zapoznać z rozkładem grup instrumentalnych, żeby je potem widzieć uchem i potrafić ocenić, czy kolumny nas nie okłamują i czy na scenie panuje porządek.
Wprawne ucho, zwłaszcza wyćwiczone na koncertach, dostrzeże także mnóstwo niuansów, niekoniecznie wynikających z samego wykonania dzieła, ale także z warunków otoczenia. Pomijając warstwę techniczną, najwięcej danych generuje akustyka sali. Wpływa na barwę, ale przede wszystkim tworzy tak zwaną przestrzeń, czyli szerokość panoramy, głębię i pogłos. Sposób kształtowania tego ostatniego ma ogromne znaczenie dla subiektywnego odczucia swobody grania, rozmachu i wielkości obrazu sceny, na której chcemy mieć jak najwięcej powietrza.
Problem w tym, że ostatnio powietrze zrobiło się morowe i oprócz fal przenosi także zarazki, których wprawdzie nie widać ani nie słychać, ale swoje robią. I na tej właśnie, bynajmniej nie dźwiękowej fali, koncertów ostatnio zakazano. Filharmonie i opery pozamykano na cztery spusty, chociaż grać podobno można, oby tylko ludzi właściwie rozdzielić. Z publicznością jest w miarę prosto. Wystarczy, że zajmie co drugie lub co trzecie krzesło, a pan nie trzyma pani za rączkę, i już złowrogie zarazki będą miały pod górkę. Gorzej z samą orkiestrą, zwłaszcza w późnoromantycznym wydaniu. To już walne zgromadzenie i trudno je usadzić w zalecanych odległościach na scenie, bo tak wielkiej chyba nie ma. Praktyka rysuje więc kiepskie perspektywy miłośnikom symfoniki na żywo, a także muzykom, którzy dzięki koncertom mają co do garnka włożyć.

Pojawiło się jednak światełko w tunelu i – na szczęście – nie jest to nadjeżdżająca z przeciwka lokomotywa, zwiastująca drugą falę wirusa.
Przeciwnie: na stronie classicalfm.com, a wcześniej na łamach „The Irish Times” ukazały się interesujące artykuły, oparte na badaniach i opiniach niemieckich epidemiologów. Przytaczając za portalem brulion24.pl: „Profesor Stefan Willich, dyrektor Instytutu Medycyny Społecznej i Epidemiologii szpitala Charité mówi wprost, że: „klasyczna publiczność jest wyjątkowa, zwykle dobrze wykształcona, zdyscyplinowana (…), zwykle trzyma się zasad i nie siedzi naprzeciwko siebie”. Naukowiec twierdzi też, że „typowy układ klasycznej orkiestry jest bardzo bezpieczny i chroni pod względem przenikania kropel i aerozolu, typowych nośników wirusa Covid-19”. W tym samym artykule dziennikarka Maddy Shaw Roberts zauważa, że „analiza międzynarodowych badań, dotyczących przenoszenia wirusów w powietrzu, a ta zdominowała dyskusję o powrocie życia koncertowego do normalności, prowadzi do wniosku, że orkiestry powinny mieć możliwość gry w niemal normalnej odległości od siebie. Stoi to w sprzeczności z wcześniejszymi ocenami ekspertów ze szpitala Charité, którzy twierdzili, że skrzypków powinna dzielić odległość półtora metra, a instrumenty dęte – dwa metry”.

Odkąd sięgam pamięcią, wiedziałem, że muzycy są twardsi od górników i chociaż ich protesty nie są ani tak spektakularne, ani – w efekcie – skuteczne, to pchają świat do przodu. Wprawdzie zamiast kilofów mają smyczki i przez to się z nimi nikt nie liczy, ale potrafią przemówić do serc i dusz. Poza tym są to zwykle ludzie towarzyscy, nawykli do pracy i zabawy w zespole. A z tymi dętymi to już przesada, no może pomijając flety, które dmuchają i plują na wszystko wokół: zarobki, obyczaje i dyrektora. Inne trąby i fujary to już w zasadzie zwinięte węże strażackie. Jak się te esy-floresy rozprostuje, to wyjdzie metrów siedem albo i dwanaście. Taka rura każdy wirus zatrzyma. Nie wspomnę już o waltorniach, a jak kto nie wie, o co chodzi, to niech popatrzy, co wyprawia lewa ręka muzyka.

Publiczność też, faktycznie, na koncercie symfonicznym jakby grzeczniejsza niż na AC/DC. Niekiedy nawet zbyt grzeczna i cicha, bo po niektórych występach powinna okazywać swój stanowczy sprzeciw; mogłoby to zrobić wiele dobrego dla poziomu naszych instytucji muzycznych.
Tak czy inaczej, jedna zmiana może się okazać wprost nieoceniona dla przyjemności wizyty w filharmonii lub operze. Jeśli z przerw pomiędzy częściami sonat, symfonii i suit zniknie dodatkowy koncert: kasłania, charkania oraz odflegmiania górnych i dolnych dróg oddechowych na zapas. Zawsze powodowało to u mnie podejrzenie, że publiczność klasyczna składa się w potężnej części z gruźlików, astmatyków i palaczy cygar. A teraz kasłać i wstyd, i strach.
„The Irish Times” daje iskierkę nadziei na powrót do normalności. Jeżeli na początek w filharmoniach, to niechby tam. Spróbujcie sobie wyobrazić, jak nas to na nowo umuzykalni.


Maciej Stryjecki