HFM

artykulylista3

 

Ups… Coś poszło nie tak.

statue 1477830 1280W poprzednim miesiącu dostało się polskim producentom sprzętu grającego. Gorzkie słowa pisałem rozdarty wewnętrznie, bo zawsze starałem się wspierać rodzime firmy. Choćby dlatego, że podobne zjawisko obserwowałem w specjalistycznych pismach niemieckich, brytyjskich czy francuskich. Uważałem wręcz, że to mój obowiązek.


Wybierając bank, też kierowałem się patriotyzmem. Klientem Pekao S.A. zostałem ponad 20 lat temu. Byłem zadowolony. Dałem się nawet namówić na złotą kartę, którą wznawiano automatycznie, chociaż nawet nie wiem, czy spełniam warunki. Jej obsługa jest droższa od „normalnej” (obecnie 275 zł rocznie), ale szły za tym udogodnienia. Obsługa poza kolejką i opiekun, pomocny w razie awarii. Faktycznie, to działało, a miła Pani z oddziału w Stalowej Woli pozostawiła we mnie wrażenie profesjonalizmu i zaangażowania w pracę.
Nie wiem, kiedy znikły okienka i opiekunowie „specjalnych” klientów. Ale wiem, że to niedobrze, bo problemy się zdarzają – proza życia.


W listopadzie ubiegłego roku skończyła mi się ważność karty. Zwykle, zanim tak się stało, pocztą przychodziła następna. Tym razem jednak skrzynka była pusta. W połowie listopada spotkała mnie niespodzianka, którą odczuli także Czytelnicy. Apple zablokowało nam konto deweloperskie, bo nie udało się ściągnąć rocznej opłaty. Czym prędzej podpięliśmy do konta inną kartę, ale nawet jeden dzień awarii to wstyd dla wydawnictwa. Zadzwoniłem więc do działu obsługi klienta w banku. W porównaniu do standardu, który zapewniał opiekun, to inny świat; trzeba czekać ponad pół godziny, słuchając klarnetu. Przy okazji mam radę: czekajcie, mimo informacji, że wszyscy są zajęci i prosimy zadzwonić w innym terminie. Bo nigdy się nie dodzwonicie. Cierpliwość popłaca. Kiedy i moja popłaciła, dowiedziałem się, że karta została wysłana. Z tym, że w adresie, zamiast numeru mieszkania „3”, widniała literka „B”. Wiadomo, oba znaki podobne i można się pomylić przy wpisywaniu. Ludzka rzecz, ale z punktu widzenia regulaminów i przepisów, których banki się trzymają jak pijany płotu, jest to zmiana adresu korespondencyjnego bez wiedzy i zgody klienta. Rozumiem, że w takiej sytuacji bank, ustami konsultanta, powinien przeprosić i dopilnować, żeby karta dotarła jak najszybciej. Ano, niezupełnie. Muszę kartę zastrzec, jeśli chcę być bezpieczny. A potem pofatygować się osobiście do oddziału i zmienić adres korespondencyjny. Potwierdzić swoją tożsamość dokumentem, a wolę podpisem.


Dobrze, rozumiem, chociaż trochę mnie dziwi, że przy poprzedniej „zmianie” nie byłem potrzebny. Niech tam, 12 grudnia idę do oddziału na Pradze. Formalności trwają godzinę, ale dostaję zapewnienie, że teraz już wszystko jest  w porządku i karta przyjdzie najszybciej, jak się da. Czekam więc cierpliwie. Tymczasem zaczyna się nowy rok, a karty wciąż ani widu, ani słychu. Dzwonię więc znowu. Po kolejnej godzinie recitalu klarnetowego dowiaduję się, że mój adres korespondencyjny to nadal „B”, ale może to i dobrze, bo karta jeszcze nie wysłana, a w ogóle to byłby duplikat tej, którą dla bezpieczeństwa doradzono mi zablokować, więc nie może być wystawiona. No i w sumie dobrze, że zadzwoniłem, bo czekałbym ruski rok, co gorsza – na Godota. Na koniec znów otrzymuję zapewnienie, że nowa zostanie szybko wysłana.


9 stycznia sprawdzam stan rachunku i faktycznie, widnieje tam karta, a nawet dwie. Stara i nowa. Wprawdzie żadnej jeszcze nie mam, ale bank już zdążył naliczyć opłatę. Oczywiście, limit do obu jest taki sam, jak do jednej, ale opłaty dwie. Widać muszę posłuchać klarnetu dla rozładowania napięcia. Tym razem się dowiaduję, że to błąd systemu i opłata jest jedna, tylko zduplikowana i byłoby dobrze, gdybym złożył reklamację, to może poprawią w systemie i inni klienci skorzystają. Z całym szacunkiem – nie. Nie będę tracić czasu na opisywanie przygód, a potem wysłuchiwać klarnetu godzinami, żeby się dowiedzieć, czy coś drgnęło u dziadka w rajtuzach. Nie daję się jednak zbyć, tylko grzecznie zaznaczam, że nie wygląda to tak, jak konsultant wyjaśnia, bo w rubryce „pasywa” widnieje nie 275 zł, tylko 550 zł. Owszem, nie wygląda, ale wszystko będzie OK. Wobec tego informuję, że jeżeli opłata zostanie ściągnięta, będę zmuszony zrezygnować z usług po 20 latach.
Nie będę rzucać absurdalnymi oskarżeniami, że „ukradziono” mi 275 zł, bo wiem, że to nie tak, a już na pewno konsultant nie jest niczemu winny (w takich sytuacjach nie wyżywajcie się na osobach po drugiej stronie słuchawki). Problem leży gdzie indziej: w przypadku kłopotów, w dodatku z winy banku, klient zostaje sam, jak dziecko we mgle. Musi walczyć z bezduszną machiną korporacji, nie mając gwarancji sukcesu, a słowo „załatwione” nie znaczy nic. Czekam na rozwój wypadków, choć jedno wiem na pewno: czasy opiekuna ze Stalowej Woli to już historia.


Druga polska firma to serwis VOD TVP. Wkręciłem się w serial, aż tu w połowie udanego wieczoru widzę „Ups…Coś poszło nie tak. Brak połączenia z Internetem”. Resetuję router, nie wiadomo po co, bo inne strony działają. Co więcej, na serwisie VOD banery reklamowe odsyłają jak w zegarku na strony batoników, leżanek ogrodowych i pysznej pizzy z sosem BBQ. Myślę sobie: to taki dyskretny znak względem tego, co i owszem. Jasna sprawa: oglądasz, to płać. Grzecznie się więc rejestruję, płacę za miesięczny dostęp, skoro korzystam, bo to uczciwe. Tymczasem dalej „ups…”. Co więcej, jeżeli raz na pięćdziesiąt razy uda się odpalić kolejny odcinek, to zaczynamy od reklam. Bo „dzięki reklamie oglądasz za darmo”. Tyle że ja nie oglądam za darmo, co zostało już potwierdzone w panelu użytkownika. Kolejne „ups…” i zmieniam dostawcę rozrywki. Szkoda soboty, skoro już siedzę sam. Netflix działa jak burza, HBO Go tak samo. Apple TV, rok za darmo, też. Problem w tym, że wolałem akurat teraz skorzystać z TVP i nie mogę.
I co z tego, że telewizja polska, jak wierzba płacząca i muzyka Chopina? Dawać jej i innym firmom fory tylko z tego powodu to zaprzeczenie patriotyzmu. Bo jeżeli klienci wyeliminują te kiepskie, to powstaną lepsze, z których będziemy mogli być naprawdę dumni.

Maciej Stryjecki