HFM

artykulylista3

 

Pełna miska i radio „Poemat”

chimney sweeper 158077 1280Mnóstwo lat temu Hamilton napisał felieton,opublikowany jak zwykle w „Kulturze”. Zajął sięw nim sprawą kominiarzy. Kominiarze w latach 60.ubiegłego wieku mieli całkiem sporą rację bytu,bo kominy dymiły jeszcze na całego.


 
Nawiasem mówiąc, „kominy wciąż dymią” było hasłem konspiracji wewnątrz niemieckiej armii pod koniec drugiej wojny światowej, czego dowiadujemy się z godnej polecenia książki „08/15” H. H. Kirsta. Nigdy nie udało mi się dojść do oryginalnej informacji na ten temat; jak kiedyś dowiem się więcej, to napiszę.
Wracając do kominów, w latach 60. kominiarz miał co robić, biorąc choćby pod uwagę westfalkę moich rodziców, zainstalowaną w nowiutkim mieszkaniu w bloku w Gdyni. Westfalka była kuchnią węglową wolnostojącą. Zawierała cztery fajerki, piekarnik, pojemnik na grzejącą się wodę i oczywiście dziurę do wsadzania węgla. Była podłączona, jak należy, do komina. A gdzie komin, tam i kominiarz. Gazu nie było, a kuchnie elektryczne wypadały drogo niebotycznie – to tak na okoliczność zachwytów, jak to za świętej pamięci komuny było tanio żyć.
Owszem, było, pod warunkiem posiadania piwnicy na węgiel. Węgiel przywożono co roku pod jesień i trzymało się go potem w piwnicy gomułkowskiego bloku, oddzielony deską od kiełkujących kartofli. Woń zeszłorocznych kartofelków witała miłym, domowym aromatem każdego wchodzącego do piwnicy bloku 40 czy 50 lat temu…
Wracając do kominiarzy, Hamilton (jak to felietonista) narzekał, że częstotliwość wizyt kominiarzy jest u niego w kamienicy odwrotnie proporcjonalna do ich aktywności w czyszczeniu kominów. Mówiąc konkretnie, kominiarze pojawiali się w przeddzień świąt Bożego Narodzenia zwłaszcza (choć nie tylko), składali serdeczne życzenia świąteczne i proponowali nabycie kalendarza, często z wierszykiem. Kalendarz był za co łaska, jednak kominiarze nie zadowalali się co łaska zwykłym, lecz przynajmniej podwójnym albo i potrójnym, a na odmowę potrafili reagować gwałtownie – jak to ludzie pracy fizycznej. Hamiltonowi (człowiekowi pracy umysłowej) wydawało się, że za życzenia odwzajemniać się należy życzeniami, a pieniędzmi tylko za pracę. Uważał też, że kominiarze oferowali mu za dużo życzeń w stosunku do wykonywanej przez nich pracy.
Od tego czasu westfalki znikły z mieszkań w blokach. Gaz się upowszechnił zupełnie jak w Warszawie przed wojną, centralne ogrzewanie też i można by uznać, że problem kominiarzy przestał być palący. Z piwnicy znikł węgiel, ziemniaki kupuje się w sklepie na kilogramy, a nie u bauera na worki. Piwnica stała się miejscem na pudła od kolumn głośnikowych.


Tyle że w wyniku bogacenia się na krwawicy moich czytelników nabyliśmy z M. jakiś czas temu dom pod miastem i w moim życiu znów pojawił się kominiarz.
Jednak tu zaszła zmiana, jak słusznie zauważyła znana pisarka. Okazało się bowiem, że współczesny kominiarz to dwóch ubranych na czarno grzecznych panów, którzy dwa razy do roku pojawiają się w moim domu, życzeń nie składają, nic nie sprzedają, tylko wywalają złogi sadzy z otworów inspekcyjnych mojego komina, inkasują i oddalają się, pozostawiając fakturę. Tradycja wydawała się w zaniku, bo chociaż zawsze na wszelki wypadek chwytaliśmy się za guzik, to jednak kominiarz-hamiltonowski życzeniodawca, kominiarz-pasożyt znikł jakoś w piaskach czasu, razem z facetami, którzy przemierzali ulice konnym wozem, krzycząc „aaar-tofleee!” (jeden z lepiej zapamiętanych odgłosów mego dzieciństwa, spędzonego na Pomorzu).
Niedawno jednak spotkałem się z krewnym mieszkającym w blokowisku, w dawnym rewirze łowieckim kominiarzy-od-kalendarzy, tych impostorów kominiarstwa, którzy ubarwiali życie rodakom przez cały okres PRL. Zgadało się jakoś o świętach i weszliśmy na temat życzeń. Okazało się, że tradycja nie zanikła, jak mylnie sądziłem. Wprawdzie nie ma już kominów węglowych w blokach, została tylko wentylacja, ale nie przeszkodziło to rozwojowi folkloru miejskiego i oto, kiedy kominiarze w mojej okolicy zasuwają, czyszcząc kominy, istnieją też kominiarze miejsko-blokowi, którzy żadnych kominów nie czyszczą, bo niby jak, ale i tak zgłaszają się przed każdym świętem, wręczając zdumionym lokatorom spracowaną dłoń i blankiet z wydrukowanym kalendarzem i życzeniami „od kominiarzy”. Za tradycyjne co łaska. Podobno jakaś zdezorientowana niewiasta chciała nawet przyjąć czarno odzianego (zgodnie ze zwyczajem) mistrza sztuki kominiarskiej po kolędzie, ale zaniepokoił ją brak ministrantów. Słusznie, osobiście uważam, że kominiarz powinien chodzić z czeladnikami. Wtedy tradycja byłaby jak trzeba.


Na marginesie: nie wiem, czy państwo wiecie, że w XIX wieku na kominiarczyków wybierano chłopięta możliwie młode i zabiedzone, bo takie nie klinowały się w kominach, gdzie używano ich jako elementu naprowadzającego dla kominiarskiej szczotki. Podobno jeszcze po zaprzestaniu tej metody co jakiś czas odkrywano w kominach zasuszone zwłoki czeladników, którzy mieli mniej szczęścia, czyli zerwali się mistrzowi ze smyczy i nie było jak ich potem wydobyć.
Ja nie jestem tej całej hecy przeciwny. Folklor miejski to fajna rzecz, jeśli jest spontaniczny. Dopóki wizyty kominiarzy z życzeniami nie są organizowane przez Miejski Dom Kultury, a tylko stanowią ich własną inicjatywę, niech panowie sobie domokrążą na zdrowie. Oni mają prawo trochę pożerować na naiwnych lokatorach, a lokatorzy mają prawo wyrzucać ich na zbity pysk, jeśli nie życzą sobie kalendarza. Gdybym jeszcze miał pewność, że tę dychę wydadzą, jak należy, na wódkę, to sam bym im zapłacił.
Nasze życie jest w ogóle mniej barwne dzisiaj niż kiedyś. Przecież, jak powiedziała Osiecka: „dziś prawdziwych Cyganów już nie ma”. Nawet radio „Poemat” dawno trafił szlag. Niech więc pocyganią chociaż kominiarze.

Alek Rachwald
Źródło: HFM 05/2017

Pobierz ten artykuł jako PDF