JBL Studio 130
- Kategoria: Kolumny
Studio 130 to najtańsze kolumny w tym teście. Z całej grupy wyróżniają się oryginalnym wzornictwem.
Skrzynka to typowy prostopadłościan i gdyby tak ją pozostawiono, nudne, czarne obudowy zniknęłyby w tłumie podobnych na półkach supermarketów. Projektanci postanowili jednak coś z tym zrobić i dodali na froncie nietypowy akcent – potężny plastikowy profil, przypominający motyla i wystający na dobre 5 cm do przodu. Czy wpływa na dźwięk?
Na początku lutego biuro prasowe Philipsa rozesłało do dziennikarzy i agencji prasowych oficjalny komunikat o sprzedaży działu audio japońskiej firmie Funai. Mimo że obaj producenci współpracowali od 25 lat, komunikat o sprzedaży najbardziej tradycyjnego segmentu działalności koncernu wywołał w branży liczne spekulacje.
Najbardziej kasandryczne wizje zakładały przeniesienie całej aktywności do Azji, rezygnację z działalności badawczo-rozwojowej i rabunkową eksploatację istniejących rozwiązań z pominięciem reżimu technologicznego i po jak najniższych kosztach. Funai zapłacił za oddział Philipsa 150 milionów dolarów, którą to kwotę miał odzyskiwać, firmując szanowaną marką produkty bardzo niskiej jakości. Optymiści, których było znacznie mniej, sugerowali, że nie będzie tak źle. Wygląda na to, że mieli rację.
The Yardbirds. Krótka historia grupy.
- Kategoria: Sylwetki
The Yardbirds to prawdopodobnie najbardziej znany „były zespół” w historii rock’n’rolla. Grupa, popularna za czasów „brytyjskiej inwazji”, jest dziś pamiętana przede wszystkim jako formacja, z którą przed laty występowali wirtuozi rockowej gitary. The Yardbirds to „były zespół” Erica Claptona, w którym grał, zanim założył Cream. To również „były zespół” Jeffa Becka, z czasów poprzedzających jego karierę solową. To w końcu „były zespół” Jimmy’ego Page’a, którym dowodził, zanim wspiął się na szczyty popularności z Led Zeppelin.
Wspomniani muzycy swoimi późniejszymi dokonaniami przyćmili popularność grupy. Ale – chociaż nie należeli do grona jej założycieli – stali się jej najsłynniejszymi członkami. Zostali uhonorowani najważniejszymi nagrodami muzycznymi, a Page’owi i Claptonowi wręczono dodatkowo odznaczenia Imperium Brytyjskiego za wkład w kulturę.
Clapton, Beck i Page pochodzą z podobnego środowiska; wychowali się na podobnej fascynacji bluesem. Wszyscy byli samoukami, stąd każdy wypracował oryginalny styl. Grania na gitarze uczyli się, słuchając płyt ulubionych wykonawców i próbując odtwarzać ich fragmenty. Poznali się i zaprzyjaźnili już w młodości. W epoce „swingującego Londynu” ich drogi w różnych okresach przecięły się z drogami muzyków tworzących zespół The Yardbirds. Każdy z nich skierował grupę na nieco inne tory, by później, w kolejnych formacjach, kontynuować muzyczną przygodę.
Ale opowieść o The Yardbirds jest interesująca nawet w oderwaniu od późniejszych karier jej gitarzystów. Szybkie życie, zderzające się ze sobą charaktery muzyków, forsowne trasy koncertowe, używki, zmiany w składzie i stylistyce, tajemniczo zaniżane przez niekompetentnych lub nieuczciwych menadżerów dochody... Historia The Yardbirds to jakby model biografii wielu zespołów tamtej epoki.
Zanim Eric Clapton dołączył do The Yardbirds, grupę tworzyli: grający na harmonijce wokalista Keith Relf, baista Paul Samwell-Smith, perkusista Jim McCarty oraz gitarzyści Chris Dreja i Top Topham. Wcześniej muzycy występowali jako Metropolitan Blues Quartet i zajmowali się graniem akustycznego bluesa. W 1963 roku, zainspirowani wczesnymi poczynaniami The Rolling Stones, odświeżyli repertuar i przerzucili się na klasyczne utwory z kręgu rhythm and bluesa.
Do tańca, dla patrzańca
- Kategoria: Historie
O związkach muzyki z kinem pisaliśmy na łamach „HFiM” wielokrotnie. Opowiadaliśmy o scenach, w których muzyka gra główną rolę – staje się bohaterem i komentatorem wydarzeń ekranowych. Analizowaliśmy sekwencje filmowe z udziałem instrumentów muzycznych. Zamieściliśmy subiektywny przegląd ekranizacji oper.
W rozważaniach pojawiały się wątki taneczne, ale dziś chcemy im poświęcić cały tekst. Zgodnie z zasadą przyjętą w poprzednich esejach, naszej uwagi nie zajmą musicale. Tropimy muzykę w tych gatunkach filmowych, w których jej obecność jest nieobligatoryjna i nieoczywista.
Balet mechaniczny
W epoce Wielkiego Niemowy nie było słychać głosu aktorów (treść dialogów przekazywały napisy), ale projekcjom na ogół towarzyszyła muzyka. W zależności od standardu sali kinowej i rozmachu wizji reżyserskiej, oprawę zapewniał pianista-taper, zespół kameralny lub nawet cała orkiestra. Ilustrację muzyczną seansu stanowiła wiązka popularnych szlagierów i znanych tematów z klasyki, dobranych według klucza nastroju i charakteru akcji. Kiedy bohaterowie tańczyli – na balu, na weselu, w lokalu – a z sytuacji wynikało, że tańczą np. walca czy poloneza, akompaniatorzy mieli ułatwione zadanie, a rozbrzmiewająca muzyka stawała się naturalnym dopełnieniem danej sceny.
Dla filmów wyjątkowych, o dużym budżecie i znaczeniu, zamawiano oryginalną partyturę. Tak właśnie było w przypadku awangardowego filmu francuskiego malarza, grafika i reżysera Fernanda Légera „Balet mechaniczny” (1924). Tytułowy balet jest w istocie ciągiem rytmicznie zmontowanych, czasem multiplikowanych obrazów, przedstawiających poruszających się ludzi i przedmioty, np. tłoki silnika. To alegoria życia człowieka w cywilizacji przemysłowej, w wielkim mieście.
W roku premiery filmu Légera inna awangardowa francuska twórczyni i teoretyczka filmu, Germaine Dulac, pisała: „Gry świateł, kombinacje gestów, szybkości, frazy słabe, frazy akcentowane, każdy obraz przynależny do określonego rytmu i tworzący pewną melodię może objawić się w swym ruchu i w swej technice jako sztuka filmowa. Ruch, nie ruch skoncentrowany na jakiejś historii, lecz być może na pewnym wrażeniu […]”.
Autorem muzyki do niespełna 20-minutowego filmu jest Georges Antheil. W myśl idei Légera i jego współpracownika, Man Raya, Antheil postawił na industrialną sonorystykę: pianole, syreny, dzwonki elektryczne, a nawet śmigła samolotowe (ostatecznie zastąpione przez fabryczne wentylatory). Do tego instrumenty tradycyjne, m.in. fortepian i perkusja.
Sekret Stokowskiego
- Kategoria: Sylwetki
Duża część ubiegłego wieku była czasem wielkich osobowości, pociągających za sobą tłumy. Takie wybitne postaci zdarzały się także w muzyce klasycznej. Dla Amerykanów niekwestionowanym mistrzem był Leopold Stokowski.
Wszystko wskazuje na to, że Leopold Antoni Stokowski przyszedł na świat 18 kwietnia 1882 roku w Londynie, przy ulicy Upper Marylebone 13 (dziś New Cavendish Street). Taką datę i miejsce podaje oficjalny akt urodzenia. Sam dyrygent często podawał inną, co przyczyniło się do wytworzenia aury tajemnicy wokół jego wczesnego dzieciństwa.
W liście do redakcji leksykonu muzycznego Hugo Riemanna napisał, że urodził się w 1887 roku i nie w Londynie, a w Krakowie. Wydawca fińskiej encyklopedii miał natomiast otrzymać osobiste zapewnienie od sędziwego dyrygenta, że przyszedł na świat w 1889 roku, gdzieś na niemieckim wówczas Pomorzu. Ciekawostką pozostaje również zupełnie niebrytyjski akcent artysty. Pewne jest natomiast, że urodził się w rodzinie polskiego emigranta, Kopernika Józefa Bolesława Stokowskiego, stolarza meblowego, który poślubił Irlandkę, Annie-Marion Moore.
Część tajemnicy związanej z narodzinami przyszłego artysty starał się wyjaśnić jego biograf, Olivier Daniel w książce „Kontrapunkt widzenia”. Jako powód nietypowego zachowania Stokowskiego podaje ogromny wpływ pierwszej żony muzyka, pianistki Olgi Samaroff. Urodzona w teksańskim mieście Galveston jako Lucie Hickenlooper, postanowiła przyjąć egzotycznie brzmiący pseudonim artystyczny, będący według niej kluczem do kariery. Mężowi miała zaś zalecić, by w swojej biografii podkreślał wyłącznie polskie elementy, nawet jeśli niekoniecznie są prawdziwe. Z czasem Stokowski najwyraźniej zaakceptował te pomysły, wzbogacając życiorys w różne legendy. W biografii dyrygenta znalazły się na przykład wzmianki o domniemanym przodku, generale Stokowskim, wsi Stokki, z której miała pochodzić rodzina, dziadka – bojownika o wolność czy wygnania na obczyznę.
Mało jest dziś szczegółowej wiedzy o początkach muzycznych zainteresowań młodego Leosia. Na pewno śpiewał w chórze kościelnym. Grał na skrzypcach i fortepianie, a jako 11-latek po raz pierwszy usiadł przy organach. To właśnie ten instrument okazał się dla niego najważniejszy. W 1896 roku został jako jeden z najmłodszych w historii uczelni przyjęty do Royal College of Music. W 1900 roku przy kościele św. Marii utworzył własny chór chłopięcy. Był tam również stałym organistą. Potem przyszedł czas na tę samą posadę w parafii św. Jerzego i jednocześnie studia w oksfordzkim Queen’s College, gdzie w 1903 roku uzyskał tytuł licencjata. W tym momencie skończył się dla niego czas edukacji, a zaczęła profesjonalna kariera.
Dzięki rekomendacji swego dawnego nauczyciela, kompozytora sir Huberta Parry’ego, Stokowski otrzymał posadę organisty w nowojorskiej parafii św. Bartłomieja. Obowiązki objął we wrześniu 1905 roku. Wśród wiernych odwiedzających kościół byli nie tylko zwykli nowojorczycy, ale też takie osobistości jak rodzina Vanderbiltów czy J.P. Morgan. Młody artysta dobrze wiedział, jak skorzystać z okazji i dać się poznać kulturalnej elicie miasta. Obok akompaniowania do mszy, często dawał specjalne recitale, grając organowe transkrypcje dzieł Czajkowskiego, Schuberta, Elgara czy Wagnera. Jego popularność stopniowo rosła, ale pojawił się konflikt z miejscowym proboszczem. Ostatecznie Stokowski zrezygnował z posady po trzech latach pracy. Miał już zresztą wtedy zupełnie inne plany.
Od dzieciństwa, kiedy to jako 12-latek zastępował czasem dyrygenta chóru, Stokowski marzył o takiej karierze.