HFM

Paweł Kaczmarczyk Something Personal

6671092015 01
Paweł Kaczmarczyk to znacząca postać w młodej polskiej pianistyce jazzowej. Po ciepło przyjętej przez publiczność i krytykę płycie „Audiofeeling” (ARMS 2007) trafił pod skrzydła prestiżowej niemieckiej oficyny ACT. Teraz, po sześciu latach od ostatniego albumu („Complexity In Simplicity”, ACT 2009), ukazuje się płyta „Something Personal”. Nagrał ją ze swoim zespołem marzeń, czyli Audiofeeling Trio w składzie: Maciej Adamczak na kontrabasie i Dawid Fortuna na perkusji. Wydawcą jest słowacka Hevhetia.





 

Marek Romański: Na co zwracasz szczególną uwagę w trakcie ćwiczeń i kto Cię inspiruje?
Paweł Kaczmarczyk: Ćwiczenia to podstawa zawodu muzyka. Staram się układać sobie życie tak, by jak najwięcej czasu spędzać z instrumentem. Skupiam się na technice gry i brzmieniu. To podstawy, bo jeśli nie panuje się nad brzmieniem, to trudno nagrać dobry album.
Inspiruję się muzykami, którzy dobrze brzmią. Na przykład Gonzalo Rubalcabą, z którym miałem niedawno przyjemność się spotkać na festiwalu w Garanie. Dysponuje on chyba najpiękniejszym pastelowym piano. Innymi świetnie brzmiącymi pianistami są Brad Mehldau, Robert Glasper czy Tord Gustavsen. Tord to mój faworyt od dawna, ponieważ sposób, w jaki wydobywa dźwięki z bardzo przecież perkusyjnego instrumentu, jest wręcz nieprawdopodobny.
Kreatywność ćwiczymy w czasie wielogodzinnych prób z zespołem. Uwielbiam je! „Something Personal” jest konsekwencją posiadania tria. To idealna sytuacja, ponieważ spotykam się na próbach z tymi samymi muzykami trzy razy w tygodniu po to, żeby wykreować swój głos, a nawet jeśli nie byłby on tylko mój, to chcę, żeby przynajmniej był głosem spójnym. Dzięki próbom możemy się coraz lepiej poznawać. Po tych wspólnie spędzonych pięciu latach efekty są rewelacyjne i czuję, że wiele jeszcze przed nami.

6671092015 02


W 2007 roku nagrałeś dla ARMS Records Maćka Stryjeckiego album „Audiofeeling”. Później nawiązałeś współpracę ze słynną niemiecką wytwórnią ACT. Jak dziś, z perspektywy czasu, oceniasz tę współpracę?
Był to dla mnie etap rozwoju na wielu poziomach. Nauczyłem się wiele o tym, jak się pracuje w Europie, a wygląda to zupełnie inaczej niż na naszym podwórku. Tam praca rządzi się innymi prawami, które przynoszą wymierne efekty, o ile robi się to rzetelnie. Oczywiście, nagrywanie dla ACT-u wzmocniło moją pozycję na rynku europejskim. Zdobyłem też dużo wiedzy dotyczącej kwestii technicznych, związanych z rejestracją, produkcją i wydawaniem płyt.
Nawet, wynikające z zapisów w kontrakcie, zamrożenie mojej działalności nagraniowej na sześć lat okazało się zbawienne. Początkowo widziałem w nim poważną barierę rozwoju, ale to właśnie dzięki niemu mogłem nadrobić zaległości ze studiów, analizować muzykę i dobrze się przygotować do nagrania nowego albumu. Myślałem też o kolejnych projektach, które zostaną wydane w przyszłości. Teraz jestem gotów do nagrania czterech kolejnych płyt; materiał już jest. Wchodzimy do studia, by zarejestrować pierwszą z nich już we wrześniu 2015. Za trzy lata chciałbym zarejestrować mój pierwszy album solowy. Przez najbliższych pięć lat mamy co robić.
Zacząłem myśleć w szerszej perspektywie. Już się nie zastanawiam tylko nad tym, co będzie od płyty do płyty, od koncertu do koncertu. Planuję to, co powinno się zdarzyć za pięć, dziesięć czy piętnaście lat. Zacząłem też dbać o inne sprawy – zdrowie, spokój psychiczny i otaczanie się właściwymi ludźmi. To wszystko zawdzięczam decyzjom podjętym w okresie, kiedy byłem związany z ACT-em. Nie jest zresztą wykluczone, że kiedyś wrócę do nich lub do innej firmy o podobnej pozycji na rynku. Trudno mi to jednak sobie wyobrazić teraz, kiedy współpraca z Janem Sudziną z Hevhetii okazuje się wręcz wzorcowa.

Kiedy podpisywałeś umowę z ACT-em, mieliśmy nadzieję, że staniesz się postacią rozpoznawalną międzynarodowo i to może nawet nie tylko w środowisku jazzowym. Kimś w rodzaju nieodżałowanego Esbjoerna Svenssona – gwiazdy tej oficyny. Czy czujesz się kimś takim?
To nie są moje priorytety. Boję się koncentrować na takich sprawach. Teraz, po wydaniu „Something Personal”, też słyszę głosy: „No, po tej płycie twoja kariera przyspieszy!” Oczywiście, nie mam nic przeciwko temu, ale nie jest to coś, na czym bardzo mi zależy. Nie po to zacząłem grać na instrumencie i nie po to zajmuję się muzyką. Staram się jak najmocniej koncentrować na graniu i tworzeniu, a nie na dynamice kariery. Uważam, że jeśli będę grał dobrą muzykę, przełoży się to na karierę, natomiast koncentrowanie się na karierze rzadko się przekłada na dobrą muzykę. (wyróżnienie w tekście)
Mam kilku dobrych przyjaciół, którzy starają się zwracać mnie na dobrą drogę. Przypominają, co dla muzyka powinno być najważniejsze i jestem im za to wdzięczny.

6671092015 02



W „okresie zamrożenia”, o którym wspomniałeś, współpracowałeś z innymi muzykami. Grałeś z Grzechem Piotrowskim, z Loud Jazz Bandem Carlosa Kaczmarczyka, zespołem New Bone czy Rafałem Sarneckim.
Szczerze powiedziawszy, po kontrakcie z ACT-em i sukcesie wydanego tam  „Complexity In Simplicity” woda sodowa uderzyła mi do głowy. Zachłysnąłem się tym i trochę straciłem kontakt z rzeczywistością. Dzięki przyjaciołom udało mi się wrócić na ziemię. Umiejętność bycia dobrym sidemanem, zdolność do współpracy, empatii z innymi muzykami jest bardzo ważna. Niestety, kiedy przez dłuższy czas jest się liderem, zatraca się tę umiejętność. Tymczasem pokora jest niezbędna. To, że potrafisz czasem zejść na drugi czy trzeci plan, służy muzyce. Nawet wtedy, kiedy jest to twoja muzyka.
Te wspólne działania z Rafałem Sarneckim, New Bone czy Grzechem Piotrowskim pomogły mi odzyskać dystans do siebie, umiejętność schowania się za innymi dla dobra muzyki. Nie jest bowiem najważniejsze, żeby po koncercie ktoś podszedł do ciebie i powiedział, że fajnie grałeś. O wiele bardziej cieszy, jeżeli będzie zachwycony grą zespołu, całością muzyki, którą usłyszał na scenie bądź płycie.
Bardzo często, niestety, ego muzyków zabija piękno ich sztuki. Muzyka staje się pustą ekwilibrystyką albo produktem.

6671092015 02



Masz już swój wymarzony skład – trio z Maciejem Adamczakiem na kontrabasie i Dawidem Fortuną na perkusji. Razem nagraliście niedawno „Something Personal”. Czy najpierw chciałeś mieć swoje trio, czy też jego idea pojawiła się, kiedy spotkałeś odpowiednich muzyków?
Najpierw myślałem o triu, a później spotkałem ludzi, którzy idealnie do niego pasowali. Maciek i Dawid są fantastycznie przygotowani technicznie, muzycznie i brzmieniowo do realizacji moich wizji. Nasze próby przypominają trochę malowanie obrazu – bardzo dużo czasu poświęcamy na cyzelowanie szczegółów. Mam klarowną wizję tego, co powinien otrzymać słuchacz i staramy się to osiągać bez niedopowiedzeń. Jednocześnie chcemy mieć materiał opanowany do tego stopnia, żeby móc się nim bawić; wykorzystywać go do tworzenia improwizacji. Element improwizacji jest czymś, czego nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Tylko dzięki bardzo dobremu zgraniu i zrozumieniu da się tworzyć dzięki niemu nową jakość. Między innymi dlatego jest mi potrzebny zespół do ćwiczeń, tzw. „working band”. Poza tym, jak wspomniałem, mam wizję tego, co będę robił w najbliższych kilkunastu latach i moi muzycy są jej istotną częścią. To nie tylko świetni instrumentaliści, ale także fantastyczni przyjaciele, z którymi przyjemnie spędza się czas w trasie. Dużo rozmawiamy, nie tylko o muzyce. Każdy z nas ma ważną rolę w naszym graniu – i nie chodzi jedynie o podział instrumentalny, ale o wypadkową osobowości i indywidualnych doświadczeń.

Jakim jesteś liderem?
Nieustępliwym, ale otwartym na propozycje. Jeśli jestem do jakiejś koncepcji przekonany, to cisnę do momentu, w którym osiągniemy efekt, który mam w głowie. Cieszy mnie, że chłopaki potrafią się temu podporządkować, ale jednocześnie nie tracą własnego głosu. Wyczuwają, w którym momencie mogą sami odlecieć, cały czas mając w głowie realizację założonego planu. To taki rodzaj intuicyjnego porozumienia, w którym wreszcie można bezpiecznie improwizować, bo wiemy, że nic się nie rozsypie, że zawsze damy radę powrócić nawet z najdłuższej podróży. W mojej muzyce dużo jest skomplikowanych aranży, które wymagają czasu i pracy, by poczuć się w nich swobodnie.

„Something Personal” zawiera głównie Twoje kompozycje. Podejrzewam jednak, że większość muzyki została wypracowana na wspólnych próbach. Ile jest w tych nagraniach Ciebie, a ile zespołu?
Jest w nich bardzo dużo konstrukcji. Właściwie dopiero teraz, przed trasą koncertową, mamy do zrobienia największą pracę. Chcemy sprawić, żeby muzyka ewoluowała na scenie; wersje studyjne to tylko punkt wyjścia.
Wracając do pytania: zostawiłem tam sporo siebie. To płyta bardzo osobista, związana z wieloma ludźmi, którymi się inspirowałem przez te sześć lat, kiedy nie mogłem nagrywać. Te osoby podtrzymywały mnie wówczas na duchu.
Znalazłem własny sposób na dekonstrukcję muzyki, która mnie inspiruje. Dzięki temu moja nowa twórczość jest kolorowa. Można w niej znaleźć mnóstwo różnych wpływów – od free, przez hip-hop, soul, muzykę współczesną, elektroniczną, po mainstreamowy jazz. Udało mi się to wszystko stopić w harmonijną całość. Elementy, o których wspomniałem, pojawiają się niepostrzeżenie i w żadnym momencie nie dominują nad całością.

6671092015 02



Opowiedz o samym procesie nagrywania.
Wszystko zaczęło się w 2012 roku, od pierwszej trasy tria po Czechach i Słowacji. Zagraliśmy około 15 koncertów i wtedy się przekonałem, że jestem w stanie grać i tworzyć dobrą muzykę w trio. Nie było to dla mnie wcześniej oczywiste, bo poprzednie koncerty grałem w większych składach – w kwartecie, sekstecie albo nawet większych. Powrót do formuły tria był dla mnie trudny. To skład wymagający i ryzykowny. Wtedy zaczęliśmy pracować nad nowymi kompozycjami; przynosiłem kolejne utwory. Sprawdzaliśmy, czy jesteśmy w stanie je rozwijać. Niektóre weszły do repertuaru; wiele zostało odrzuconych. Konfrontowaliśmy też te utwory z publicznością na koncertach. Po jednym z nich pojawił się znajomy „dobry duch”, który postawił sobie za punkt honoru znalezienie sponsora na wydanie płyty z tym materiałem, jako kontynuację projektu Audiofeeling. I tutaj dziękuję firmie PWS Konstanta i jej prezesowi Jackowi Kliszczowi za niesamowite wsparcie moich działań.
Na płycie znalazła się połowa materiału, który został przygotowany. Taki zresztą mam system – lubię mieć dużo tracków do wyboru i dać słuchaczom tylko te najlepsze. Nagrywaliśmy w moim wymarzonym studiu Alvernia. Zajmował się nami znakomity reżyser dźwięku – Piotr Witkowski. Fortepian był strojony przez Mariana Twardego, który współpracował z największymi pianistami w Polsce i Europie. Alvernia ma świetne zaplecze techniczne – doskonałe mikrofony i stoły mikserskie. Niech świadczy o tym fakt, że na samym początku pracy wykryliśmy mały defekt kontrabasu właśnie na podstawie nagrania! Mikrofony były tak czułe i tak wiernie przekazywały dźwięk, że wyłapały niewielkie uszkodzenie, którego wcześniej nie słyszeliśmy. Zrobiliśmy przerwę. Maciek pojechał do Mariana Pawlika – znakomitego lutnika z Krakowa, pożyczył instrument i mogliśmy dokończyć nagranie.
Na płycie słychać, jak oddychamy, jak skrzypi krzesło od fortepianu, jak spada na dywan pałka w pokoju perkusyjnym. Grałem na fortepianie Steinwaya, wersja D.
Tu mała dygresja – nie chcę, żeby płyta studyjna brzmiała jak live. To ma być odrębny, przemyślany i zaprojektowany świat dźwiękowy. Trochę tak, jak obraz czy rzeźba.
Po ukończeniu rejestracji na trzy miesiące płytę pozostawiłem w studiu, żeby jej nie słuchać. Żeby z głowy wywietrzały emocje, towarzyszące nagraniu i żebym mógł obiektywnie wybrać najlepsze wersje. Później przez ponad cztery miesiące przyjeżdżałem do Warszawy, do Janka Smoczyńskiego, i razem miksowaliśmy każdy utwór. Powstało ich trzynaście, z czego siedem znalazło się na płycie.

6671092015 02



Nagrywaliście „na setkę” czy stosowaliście nakładki?
Wszystko „na setkę”, aczkolwiek zdarzało się, że finalne wersje utworów powstały z połączenia kilku śladów, które uznaliśmy za najlepsze. Większość utworów na płycie to „setki”, nagrane w takiej wersji w czasie rzeczywistym.
Ważnym procesem było też odsłuchiwanie, na różnym sprzęcie. Była to wiedza, którą nabyłem od Maćka Stryjeckiego. Spędziłem zresztą u niego sporo czasu i korzystałem z jego sprzętu hi-fi. Razem szukaliśmy błędów produkcyjnych i możliwości pogłębienia przestrzeni w nagraniu. U Maćka spędziliśmy około 30 godzin – jestem mu ogromnie wdzięczny za bezgraniczną cierpliwość.

Ile w tym materiale kompozycji, a ile improwizacji?
To dobre pytanie, bo często w tego rodzaju triach irytowała mnie ekwilibrystyka instrumentalna trzech solistów. Tu jest zespół. Wszystko jest dokładnie przemyślane i każdy wie, co i w którym momencie zagrać. Do tego stopnia, że we fragmentach solowych pojawiają się partie spajające innych instrumentów i znów powraca improwizacja. Nasza muzyka opiera się na idealnym zgraniu. Każdy koncert wymaga próby pozakoncertowej w innym dniu i nie ma możliwości, żeby było inaczej. Paradoksalnie, ta gęsta aranżacja daje nam punkt wyjścia do solowego odlotu, do złamania tej faktury – i to jest chyba w naszym graniu najprzyjemniejsze.

To muzyka zbudowana, zwłaszcza rytmicznie, na zupełnie innych zasadach niż klasyczny jazzowy swing.
Nie wiem nawet, czy to jest jazz. Jakiś czas temu zrezygnowałem z grania swingowego, bo nie widzę w lustrze czarnej skóry. Nie chcę obrażać tradycyjnego afroamerykańskiego grania, bo go po prostu nie czuję. Musiałbym mieszkać w Stanach, wychowywać się tam, żeby rozumieć tego rodzaju groove. W Europie mamy swoją motorykę, swoją historię, kulturę, muzykę ludową, klasyczną czy kościelną. Z tego powinniśmy czerpać, bo to jest nasza tradycja, coś, w czym jesteśmy wychowywani. Do tego mamy duże zdolności grania bez rytmu – co jest naszą wartością, której z kolei zazdroszczą nam Amerykanie.
Są u nas muzycy, którzy świetnie sobie radzą z amerykańskim groove’em – np. Jan Ptaszyn Wróblewski, Zbigniew Namysłowski czy Janusz Muniak. Oni zawsze pozostaną dla mnie mistrzami, którzy są w stanie zawstydzić nawet znanych Amerykanów. Ja jednak gram coś innego – nazwałbym to europejską muzyką improwizowaną.

Twój nowy album otwiera „Teardrop” trip-hopowego zespołu Massive Attack. Skąd pomysł na interpretację tego właśnie utworu?
Nie wiem właściwie, czy powinniśmy o tym wspominać w wywiadzie prasowym, bo „Teardrop” jest utworem, który znajduje się tylko na promocyjnej wersji krążka. W wersji sklepowej znalazł się inny, 15-minutowy temat „IEQ”, który towarzyszy mi od wielu lat. To był celowy zabieg, powodujący, że obie wersje tej płyty znacznie się od siebie różnią. Chciałbym, żeby w wersji winylowej „Teardrop” również się znalazł. To był utwór szczególny, magiczny. Nagraliśmy go za pierwszym podejściem i od razu wiedzieliśmy, że nie ma sensu powtarzać. Poczuliśmy się wówczas mocno zżyci, połączeni ze sobą w sposób bardzo rzadko osiągalny w studiu. Po prostu, musieliśmy go pokazać krytykom i promotorom, którzy otrzymali promocyjną wersję „Something Personal”. Z kolei wersja komercyjna, zgodnie z jej tytułem, ma zawierać tylko moje kompozycje.

Jaki jest Twój stosunek do elektronicznej sceny klubowej, z którą reprezentuje np. Massive Attack?
Muzyka popularna zawsze wchodziła w zakres jazzu. Tematy z przedstawień na Broadwayu natychmiast pojawiały się w repertuarze jazzmanów grających w klubach. Ludzie chcieli usłyszeć te melodie także w innym kontekście. Tak powstały standardy jazzowe. Wielu współczesnych muzyków, jak Robert Glasper, The Bad Plus, Brad Mehldau, Marcin Wasilewski czy Leszek Możdżer, gra covery utworów popowych. To jednak mechanizm sięgający początków jazzu – jeden ze sposobów poszerzania swojej publiczności; wyjście do słuchaczy, którzy na co dzień jazzu nie słuchają. Utwory takie, jak „Teardrop” to nasze współczesne standardy. Dzięki temu, że gramy go rubato, po europejsku i dość minimalistycznie, tworzymy pewnego rodzaju nową jakość. Na koncertach gramy też inne kompozycje popowe, np. Stevie’ego Wondera – to znakomity materiał do interpretacji.

6671092015 02



Opowiedz o projekcie Directions In Music.
Przez dwa tygodnie w miesiącu przygotowuję koncert z muzyką jakiegoś słynnego artysty. Tworzę aranże; zapraszam muzyków do wspólnego grania. Wzięli już udział m.in. Janusz Muniak, Piotr Baron, Maciej Obara, sekcja rytmiczna z RGG trio, czyli Maciek Garbowski i Krzysiek Gradziuk, Andrzej Olejniczak, Janusz Stefański, Paweł Jarzębski – same legendy. Ten projekt uczy mnie szybkiej i efektywnej pracy, ale w zamian daje ogromne emocje. Gramy później koncerty z tym programem w klubie Harris Piano Jazz Bar w Krakowie, gdzie czuję się już trochę jak rezydent. Mamy własną grupę publiczności, która za każdym razem zapełnia klub – daje nam to poczucie bezpieczeństwa i odpowiednią dozę energii.

Czego ostatnio słuchasz?
Głównie artystów, których muzykę przygotowuję w ramach Directions In Music, ale ostatnio np. sporo skrzypka Adama Bałdycha, z którym gram w duecie. Zresztą on też nagrał „Teardrop” na swojej płycie, zupełnie niezależnie ode mnie – w kompletnie innej tonacji. Mamy ze sobą bardzo dobrą chemię. Grając z nim, wpadam w rodzaj muzycznego zezwierzęcenia, na jakie nie pozwoliłbym sobie z nikim innym.

Biorąc za punkt wyjścia Massive Attack, nie korciło Cię wykorzystanie instrumentów elektronicznych?
Myślałem o tym, ale na razie nie bardzo wiem, jak to zrobić. Dlatego elektronikę stosuję subtelnie. Poza tym wciąż uważam, że instrumenty elektroniczne są niejako przeciwieństwem muzyki improwizowanej. Brakuje mi w nich trochę tajemnicy. Dlatego tak dużo czasu w ramach Directions in Music poświęciłem obróbce brzmień w „Headhunters” Herbie’ego Hancocka czy Weather Report Joe’ego Zawinula – bodaj najznakomitszych mistrzów elektroniki w jazzie. Myślę, że będę dalej eksplorował tę muzykę i wprowadzał elektroniczne brzmienia także do mojej muzyki. Nie chciałbym jednak przy okazji zabić piękna akustycznego grania. Nadal w tej akustycznej sferze jest wiele niewykorzystanych możliwości. To ogromne pole do poszukiwań i nowych odkryć. Muzyka musi być przyjemna, niekoniecznie łatwa, ale powinna relaksować, poprawiać nastrój. Życie tak pędzi, że muzyka powinna dawać spokój i wytchnienie – przynajmniej ja takiej poszukuję.

Jakie masz plany na najbliższą przyszłość?
Będziemy kontynuować trasę w trio z materiałem „Something Personal”. Na żywo, w konfrontacji z publicznością, ta muzyka dostaje solidnego kopa, staje się wariackim pędem w trudnym do przewidzenia kierunku. Dzięki moim muzykom zawsze jednak wiem, że wylądujemy bezpiecznie. Mam też przygotowany materiał na kolejny album, który będzie zagraną w trio dekonstrukcją muzyki filmowej Warsa i Kapera. Wchodzimy do studia już we wrześniu. Mamy osiem aranżacji tych utworów, a na koncertach będziemy łączyć trio z didżejem, który będzie żonglował fragmentami oryginalnych ścieżek dźwiękowych. Będzie też scratchował i improwizował naszą nagraną muzykę. Do tego na scenie veejay wyświetli animacje i fragmenty scen filmowych. W pewnym sensie to będzie przeciwieństwo „Something Personal”, która była płytą bardzo osobistą, wypełnioną moimi utworami.

 

 

Po tygodniu spania na piance termoaktywnej, żelu i „pełnym lateksie”(wymiennie, choć dla mnie pianka jest the best) ból ustał. Nie ma – przeszło! Koniec? Niestety, czasem wraca, jak choćby po wakacjach u rodziców, gdzie spałem na wersalce. Kolejną obsesją były buty surwiwalowe, chociaż w górach wysokich gościłem 20 lat temu. Ale uwierzcie mi, flagowy model zimowy Meindla w 40-stopniowy mróz pozwala chodzić bez skarpetek. Z nimi będzie za gorąco. Potem napadły mnie fajki. Można kupić gruszkę za 30 zł, ale też „piankę” Andreasa Bauera czy pięknego Winslowa. W tym czymś zupełnie inaczej się pali i inne są smaki tytoni. Ostatnia mania to oprawki okularowe. Do niedawna nosiłem zwykle jakieś Ray Bany. Poprawiałem na nosie, wyginałem, czyściłem i tak dalej. I zawsze było coś nie tak, a w ekstremalnych przypadkach we łbie świrowało. Odkąd założyłem produkty Alaina Miklego, wiem, że to inny rodzaj widzenia, a więc życia, zwłaszcza jak się ma minus 5,5 dioptrii. Bez cyngli człowiek jest kaleką i kwalifikuje się do zniżki przy zakupie psa-przewodnika. Ten komfort i trwałość są warte… No wła- śnie, czego? I tutaj przechodzimy do konkluzji tego krótkiego rozważania. Co robić, gdy Was dopadnie tego rodzaju obsesja? Wchodzić w temat ostrożnie, najpierw sprawdzić, czy Wam odpowiada? W żadnym wypadku! Najlepszy komentarz przeczyta- łem (albo sam napisałem, nie pamiętam) w środowisku fajczarskim: jeżeli chcesz spró- bować i sprawdzić, czy to Ci w ogóle pasuje, to nie wierz w małe wydatki, Nie kupuj gruszanki za 30 zł i najtańszego tytoniu, bo to jest tak, jakbyś spróbował nasączonego smalcem żurku na podrobach w tanim barze i na tej podstawie wyrobił sobie opinię o wszystkich restauracjach na świecie.

To tak, jakbyś wziął pierwszy lepszy nóż od Malezyjczyka, bo to „damast” i kosztuje tylko 99 zł, a potem oprawiał rybę. To tak, jakbyś założył tanie buty zimowe i na tej podstawie oceniał Meindla. To nie są te same, ani takie same rzeczy. Prócz wyglądu i nazwy nie mają ze sobą nic wspólnego. Na materacu sprężynowym (powinni tego zabronić) za 500 zł ból krzyża Ci nie przejdzie. Trzeba od razu realizować marzenia, bo tak jest taniej. Kupowałem dużo i tanio. Ot, choćby e-papierosy od Chińczyka. Tanie, ładne, z wysył- ką za darmo. Ale jeżeli teraz czegoś używam, to Oka i Provari. Reszta się kurzy. Noży mam kilkanaście, ale cztery w kuchni wystarczą. Poza tym, właśnie je lubię i jeśli biorę do ręki coś innego, to chyba tylko z poczucia winy. W zimie nie wyjdę na spacer z psem siostry w podróbkach, bo gniotą i obcierają, zamiast grzać. Meindle są aksamitne w dotyku, cieplutkie i aż chce się je wciągnąć. A jak mam nabić cybuch, to jakoś tak zawsze sięgam po Bauera…

Wszystkie zakupy po drodze okazały się nietrafione. Musiałem sprzedawać za jedną piątą ceny na Aledrogo. To był największy koszt psychicznych aberracji. Głos rozsądku okazał się w tym przypadku absurdalny. Je- żeli już ma się pasję, to trzeba od razu sięgać po marzenia. Bez przystanków, bo ani z tego pożytku, ani satysfakcji. Z ostatniej wizyty u optyka: miła, postawna pani opowiedziała mi swoją przygodę z klapkami, takimi, wiecie, japonkami. Wymarzyła sobie najbardziej wypasione: firmę i model. Ponad 300 zł! Wyobrażacie sobie? Za klapki?! Siedziała przy komputerze godzinami, googlowała, oglądała. W efekcie tej podróży dookoła świata kupiła 10 par erzaców. Wszystkie się, za przeproszeniem, porozpieprzały, a po miesiącu wyglądały jak kapcie mojego Taty. Przyszły urodziny i siostra jej kupiła dokładnie to, co chciała na samym początku. I co? „Panie Maćku, rewelacja. Nie mówię już nawet o wygodzie czy tym, jak je lubię zakładać. Spojrzałam na podeszwy. Po trzech latach się w ogóle nie wytarły”.

A ile ta pani wydała na wszystkie wtopy po drodze? Ano ze dwa razy więcej. I tu jest pies pogrzebany. Chytry dwa razy traci, oszczędny – trzy. Zwłaszcza, kiedy chce swoje marzenia nakarmić byle czym. Nie da się ich oszukać. Są idealne. I choć to tylko przedmioty, nie można ich rozmieniać na drobne oszustwa


Marek Romański
Hi-Fi i Muzyka : 09/2015

Pobierz ten artykuł jako PDF