HFM

artykulylista3

 

Manley Jumbo Shrimp/Mahi

46-53 10 2011 01Jeżeli znudziliście się już sprzętem „Made in China”, proponuję zmianę na „Made in Chino”. Nie wiem, czy w fabryce Manleya panuje ucisk człowieka przez człowieka, natomiast gaże pracowników są nieporównanie wyższe. I wypłacane w dolarach, bo Chino to miasto w Kalifornii. Tam mieści się siedziba firmy uznawanej za jedną z największych legend dobrego dźwięku.

Jeżeli jeszcze nie słyszeliście o Manleyu, to nie miejcie kompleksów. Firma specjalizuje się w urządzeniach studyjnych i jest w tej dziedzinie jednym z liderów. Jej preampy zdążyły obrosnąć legendą.

Uwielbiają je muzycy, dźwiękowcy i trudno sobie wyobrazić dobre studio, które nie miałoby przynajmniej jednego urządzenia o charakterystycznym wzornictwie z lat 60. Podkreśla ono charakter brzmienia – jeżeli nagranie ma nosić najlepsze cechy analogowych realizacji, to Manley jest niemal gwarancją sukcesu. Często się zdarza, że producent albo muzyk zapyta: „Macie jakiegoś Manleya?”. Realizator od razu powinien się zorientować, jakiego efektu oczekuje.
Pamiętam także swoją przygodę z masteringiem jednego z albumów. Długo szukaliśmy „miłej” charakterystyki. Po wielu zabiegach Jacek Gawłowski zaproponował: „A może przepuścimy materiał przez SLAM-a?”. Okazało się, że to najlepsza metoda. Dźwięk nabrał okrągłości, masy i ciepła.
Profesjonaliści mają do wyboru prawie wszystko, czego potrzebują. Listę otwierają przedwzmacniacze mikrofonowe i miksery. Jest także szeroka gama equalizerów, kompresorów i limiterów dynamiki, pełny zestaw do masteringu. A wszystko analogowe i jakby żywcem przeniesione ze złotej epoki fonografii. Nie dziwiłbym się, gdyby były to konstrukcje kultywowane od lat. Najbardziej charakterystyczne urządzenia są oznaczone marką Langevin – mają czerwone fronty i tym samym odróżniają się natychmiast od reszty wyposażenia studia.
Na tym jednak nie koniec, bo w Chino powstają także mikrofony i głośniki (we współpracy z Tannoyem). Odsłuch studyjny to również specjalność Manleya. Jeżeli zdecydujecie się na monitory pasywne, będą potrzebne końcówki mocy. I tutaj miła niespodzianka, bo do tego celu Amerykanie polecają audiofilskie monobloki Neo-Classic. Jak widać, rozróżnienie pomiędzy sprzętem profesjonalnym i amatorskim może się okazać sztuczne. Jeżeli coś jest dobre, to powinno się sprawdzić w każdym zadaniu.
Zawodowcy mogą liczyć na audiofilską jakość (monobloki Neo-Classic 250 i 500, pracujące w trybie triody i pentody, to szczyt cennika hi-fi Manleya), a melomani mają pewność, że dostają do rąk sprzęt bezawaryjny, długowieczny i przystosowany do pracy na okrągło i w trudnych warunkach. Zwłaszcza w przypadku lampowych konstrukcji ma to ogromne znaczenie. Posiadacze muszą tylko przywyknąć do surowej stylistyki.
Renoma Manleya na rynku „pro” jest ogromna (w kwestii rozpoznawalności marka mieści się w pierwszej trójce) i firma mogłaby poprzestać na tym asortymencie. W całkowitej skali produkcji sprzęt hi-fi można potraktować jako dodatek. Jednak nie dlatego oferta jest ograniczona (trzy przedwzmacniacze, pięć końcówek mocy i integra). Firma idzie drogą wąskiej specjalizacji i robi tylko to, na czym się zna, czyli wzmacniacze. Chociaż taka systematyka też nie do końca odpowiada rzeczywistości. Lepiej powiedzieć: lampowe układy analogowe. Dlatego zdziwię się, jeżeli dotrze do mnie informacja o nowym odtwarzaczu CD, albo przetworniku Manleya. Z tego, co mi wiadomo, prawdopodobieństwo takiej niespodzianki jest bliskie zera.

46-53 10 2011 02     46-53 10 2011 03

Budowa
Jumbo Shrimp
Przedwzmacniacz Jumbo Shrimp jest następcą starszej „krewetki”. Wygląda podobnie do studyjnych braci. Ma też otwory do przykręcenia w racku (wysokość 2U). Zapewne dlatego jego obudowa wygląda nietypowo. Górną płytę (i boczne, bo stanowią całość) zrobiono z metalu, ale jest to siatka i na pierwszy rzut oka wygląda jak kabaretowa pończocha. Chłodzenie jest przez to wydajne, a obudowa przewiewna. W środku tkwią lampy, nagrzewające się do wysokich temperatur. Aby zapewnić im stabilność termiczną, wystarczyłoby wyfrezować otwory i polecić użytkownikom, aby na urządzeniu nic nie stawiali. Wtedy otwory montażowe byłyby ozdobą, a „profesjonalne” wzornictwo – pretensjonalnym chwytem. Tymczasem siatka dostosowuje preamp do studyjnej szafki, gdzie komponenty niemal się z sobą stykają i panuje wybitnie „duszna” atmosfera. Zresztą, kto powiedział, że jakieś studio nie zechce zakupić Jumbo i poprowadzić odsłuch nie przez stół, tylko przez porządny preamp? Wprawdzie na potwierdzenie tej tezy brakuje gniazd XLR, ale nigdy nie wiadomo. W każdym razie, siatka świadczy o uczciwości producenta. Skoro urządzenie ma elementy montażowe do racka, to niech będzie gotowe do pracy w takich warunkach.
Inna sprawa, że to wyklucza postawienie na preampie czegokolwiek. W ogóle trio Manleya pasuje do standardowej półki, jak wół do karety. Najlepiej postawić wszystkie elementy wzmacniacza na jednym poziomie, a wtedy zajmą całą szafkę pod 50-calową plazmę.
Najistotniejszą różnicą pomiędzy „krewetką” i jej wydaniem Jumbo jest obecność pilota. Wiąże się to z dodaniem silniczka do potencjometru, czujnika i prostego układu sterującego. Tyle wewnątrz.
Na zewnątrz pozostaje wyjątkowo toporny pilot. Jeden z najbrzydszych, jakie widziałem. Plastikowa mydelniczka wygląda tak, że z tyłu brakuje tylko napisu „Made in USSR”. Taki sam plastik, guziki (podświetlane) i estetyka, jak na ruskim targu. W dodatku nie wiem, jaki geniusz zdecydował się użyć baterii 9 V. Jest trudniej dostępna niż zwykłe paluszki i mam wrażenie, że szybciej się wyczerpuje. Poza tym proporcje sprawiają, że sterownik jest równie poręczny jak cegłówka. Zmieści się w dłoni goryla, ale na pewno nie wyrośniętego samca homo sapiens z półkuli północnej. Za to do dyspozycji mamy tylko dwa przyciski: „ciszej” i „głośniej”. Więc z ergonomią już mniejszy problem. Pilot nosi nazwę „Remora”. „Ramota” bardziej by pasowało, ale grunt, że nie trzeba ruszać tyłka z kanapy.
Na „profesjonalnym” froncie (płat aluminium w ciemnoszarym kolorze) mamy podświetlane okienko z logo firmy, a pod nim – pasujący kolorem jak pięść do nosa (niebieski) przycisk „mute”. Oprócz tego jest gała wielka i trzy mniejsze. Wszystkie z wycięciem, wypełnionym byle jak białym lakierem. Nawet krótkowidz taki jak ja (-5 dioptrii) zobaczy bez okularów położenie regulatora i to, że malarz miał z precyzją ruchów niejaki problem.
Pokrętła (wyłącznik sieciowy, balans, wzmocnienie i pięciopozycyjny wybierak źródła) mają zaokrąglone łebki i są zamocowane „z tolerancją”. Na przykład „volume” lekko ociera się o front, co widać, słychać i czuć. Jak dla mnie – brak precyzji przy montażu. Za to całość sprawia wrażenie „gniotsa nie łamiotsa” i mimo (a może dzięki) topornej wrażliwości wykonawców daje nadzieję na bezawaryjne użytkowanie.
Z tyłu widać wyprowadzony na zewnątrz bezpiecznik (łatwa wymiana, bez konieczności wizyty w serwisie), trójbolcowe gniazdo sieciowe i złącza RCA. Są złocone, szeroko rozstawione i opisane literami wielkości wołu. Preamp ma dwa wyjścia, plus jedno dla rejestratora oraz pięć wejść liniowych.
Układ elektroniczny zaprojektował Baltazar Hernandez, czołowy inżynier Manleya. Kompletnie nie przypomina eleganckich i przejrzystych wnętrz duńskich wzmacniaczy. W pierwszej chwili możemy odnieść wrażenie bałaganu i komplikacji. Pozornie, bo zadbano tu o czystość ścieżki sygnałowej. Chociażby brak XLRów nie jest spowodowany oszczędnością, ale niezbalansowaną konstrukcją. Ich dodanie oznaczałoby obecność symetryzatorów, np. układów scalonych, które z „analogowością” Manleya wyraźnie się kłócą. Oczywiście, korzyści płynące z połączeń symetrycznych są bezdyskusyjne, zwłaszcza przy długich odcinkach kabli, ale tutaj eliminowano wszystko, co zbędne. Nawet jeżeli to oznacza, że w studiu będzie trudniej połączyć „krewetkę” z czymkolwiek.
Elektronika mieści się na sześciu płytkach. Do pionowo zamontowanej, z tyłu, przylutowano gniazda wejść i wyjść. Znalazł się też na niej przełącznik źródła odsłuchu angielskiej firmy Lorin. Z gałką na froncie łączy go wał biegnący przez całą długość urządzenia. To rozwiązanie znacznie lepsze niż kabelki, choć droższe. Z tej płytki wyprowadzono przewód ekranowany aluminiową taśmą, biegnący dalej do układu wzmacniającego.
Oparto go na lampach wejściowych 12AT7 Electro-Harmoniksa. Dalej mamy dwie bańki General Electric 7044. Właściwy układ wzmacniający bazuje na parze 5670, także GE. Zajmują oddzielną płytkę tuż przy froncie. Kolejna zawiera najważniejsze regulacje. Jest ustawiona pod kątem, co ma minimalizować wibracje. Oprócz oporników, małego układu scalonego i trzech mikroskopijnych kondensatorów tkwią na niej dwa błękitne potencjometry Alpsa. W materiałach producenta jest napisane, że ten od głośności to Noble, co niniejszym dementuję.
Okienko z logo na froncie jest podświetlone dwiema diodami, oddalonymi od siebie o około 5 cm, co powinno dać równomiernie rozproszone światło. Większość połączeń wewnętrznych to kable własnej roboty Manleya. Od razu widać, że to nie firmowe przewody z hurtowni, ale owijane ręcznie aluminiowym sreberkiem. Włącznik sieciowy jest sterowany obrotową gałką na froncie, ale tak naprawdę znajduje się z tyłu, tuż przy gnieździe zasilania. Tutaj też zastosowano przedłużkę.
Do zasilania użyto dwóch transformatorów EI (jeden tylko do żarzenia lamp), a kondensatory to wyższa półka. Większość ma nadrukowane logo Manleya, resztę kupiono u Nichicona. Urządzenie opiera się na czterech gumowych nóżkach tłumiących drgania. Główny bezpiecznik (ceramiczny) wyprowadzono na zewnątrz, obok wtyku sieciówki. W razie czego można go wymienić samemu. Jeżeli Wam się coś nie podoba, możecie spokojnie poinformować o tym producenta. Na tylnej ściance nadrukowano telefon, faks i e-mail do samej EveAnny Manley. Jak Wam się podoba, też możecie napisać. Na pewno kobieta się ucieszy i być może wklei na stronę internetową opinię klienta z dalekiej „Polaski”.

46-53 10 2011 04     46-53 10 2011 05

Mahi
Jedną z najfajniejszych opcji w monoblokach Mahi jest możliwość przełączenia trybu pracy trioda/pentoda. W pierwszej opcji dysponujemy mocą 20 W, w drugiej – 40 W w trybie Ultra-Linear. Różnice w brzmieniu są wyraźne, ale najważniejsze, że firma nie starała się zbudować wzmacniacza w miarę uniwersalnego, ale dała użytkownikom możliwość poddania się magii wokali. Kto triody słuchał, wie, o co chodzi. Tryb pracy w Manleyu to wprawdzie namiastka 300B, ale dobre i to.
Amerykanie korzystają z EL 84B wyprodukowanych w Rosji. Znajdziemy na nich nadrukowane logo Manleya, więc jest nadzieja, że EveAnna trzyma za pysk dostawców i nie odbierze „gorszych partii”. Na wejściu mamy 12AT7EH i 6414 produkcji rosyjskiej.
Monobloki mają pięciokątną obudowę z podświetlanym logo. Z tyłu jest tylko gniazdo sieciowe, wyłącznik i zalane przezroczystym plastikiem terminale kolumnowe. Oprócz nich widać wyprowadzony na zewnątrz bezpiecznik i wejście – pojedynczy czincz. Na górę, oprócz lamp, wyprowadzono pięć kondensatorów i dwa transformatory wyjściowe.
Obudowa opiera się na zaostrzonych nóżkach (warto kupić podkładki). Mahi są malutkie. Monoblok można podnieść jedną ręką.
Oprócz przełącznika trioda/pentoda mamy wybierak sprzężenia zwrotnego. Pozwala włączyć wartości: maksymalną, średnią (standardową) i minimalną. Jak Wam się podoba.

46-53 10 2011 07     46-53 10 2011 08

Kalibracja
Na górnej płycie znajdują się tajemnicze dziurki. Służą do kalibracji lamp. Wraz ze wzmacniaczem otrzymujemy multimetr cyfrowy. Do kalibracji potrzebujemy jeszcze małego śrubokręta. Proces ustawiania biasu jest prosty i każdy powinien sobie poradzić, nawet jeśli nie ma bladego pojęcia o elektronice. Dziurki wykończone czerwonymi obręczami to punkty pomiarowe. Od nich biegną linie do otworów, w które wsadzamy śrubokręt i kręcimy potencjometrami aż do uzyskania właściwej wartości prądu spoczynkowego, czyli 250 mV.
Do multimetru podłączamy dwa kabelki: czerwony do gniazda VΩmA, czarny do COM. We wzmacniaczu: czerwony do czerwonego otworu „bias”, czarny do „ground”. Miernik ustawiamy na pozycję 2000 m. Każdą lampę kalibrujemy osobno.
Należy to robić, gdy wzmacniacz jest podłączony do kolumn, rozgrzany (godzina w zupełności wystarczy) i nie płynie przez niego sygnał (wciśnijcie stop w kompakcie). Kalibrację należy powtórzyć po kilkunastu minutach dla pewności, bo parametry muszą się „ustać”.

Reklama

Konfiguracja
W czasie testu Manley pracował z kolumnami Audio Physic Tempo VI i odtwarzaczem Gamut CD3. Okablowanie pochodziło od Harmoniksa.
Mahi spokojnie dawały sobie radę z wysterowaniem Tempo, ale nie widzę w tym nic nadzwyczajnego, bo kolumny lubią się z lampą i są łatwe do wysterowania. To ważne, bo skromna moc raczej wyklucza skomplikowane obciążenia. Sama skuteczność nie jest gwarantem sukcesu lub porażki (na przykład monitory Harbetha mają ledwie 86 dB, ale Mahi sobie z nimi radzą). Bardziej powinniśmy się kierować wyobraźnią. Wiadomo, że duże podłogówki z kilkoma głośnikami raczej odpadają. Nie ma co marzyć o połączeniu z wyższymi modelami Thiela, a magnetostaty należy sobie od razu wybić z głowy. Jeżeli chodzi o kable, panuje opinia, że lampa lubi srebro.

46-53 10 2011 09     46-53 10 2011 10

Wrażenia odsłuchowe
Zacznę od ustawienia sprzężenia zwrotnego. W trybie maksymalnym i średnim różnice są niewielkie, przynajmniej w moim systemie. Wzmacniacz gra w takiej konfiguracji ciszej, co akurat można uznać za zaletę, bo potencjometr jest wyskalowany tak, że na początku następuje największy przyrost głośności. Jest to jednak jedyny pozytyw, bo dźwięk jest lekko przymulony, mało energiczny i niezbyt szczegółowy. Takiej lampy zdecydowanie nie lubię i gdyby Manley tak grał „z difoltu”, niespecjalnie bym go Wam polecał. Dla mnie szczegółowość to jeden z podstawowych parametrów brzmienia. Jeżeli nie słyszę tego, co się dzieje w dalszych planach lub niższych poziomach miksu, to o czym tu w ogóle rozmawiać?
Na szczęście różnica po przełączeniu na minimalne sprzężenie okazuje się kolosalna. Najpierw w głośności, bo jeżeli przesuniecie prztyczek w czasie pracy, to głośniki mogą gruchnąć tak, że włosy staną dęba. Dlatego uczulam: najpierw ściszcie, a dopiero później przestawiajcie wajchę. Jeżeli robi się głośniej, człowiek podświadomie odbiera to jako „lepiej”. Doskonale wiedzą o tym producenci sprzętu i niektórzy posuwają się do lekkiego oszustwa. Wystarczy podkręcić napięcie na wyjściu odtwarzacza CD o pół wolta i klient w bezpośrednim porównaniu wybierze ich klocek. Dlatego jeżeli szukacie źródła dla siebie, zwróćcie uwagę na ten parametr. Prawie wszystkie cedeki mają standardowe 2 V, ale nie zaszkodzi dmuchnąć na zimne. Tryb minimalnego sprzężenia również może bazować na opisanym efekcie, ale po wyrównaniu poziomu i kilkuminutowym odsłuchu będziecie wiedzieć swoje.
W tym miejscu mogę już przystąpić do odsłuchu, zaznaczając koniecznie, że poniższe akapity dotyczą trybu pracy „ultra linear”. Na triodę przyjdzie czas później.
Wzmacniacz gra dosyć energicznie. Jak na EL 84 wrażenie jest nawet zaskakujące, bo czego jak czego, ale dynamiki bym w tej lampie raczej nie szukał. Jest to, oględnie mówiąc, poziom przyzwoitego tranzystora z zakresu 5000-10000 zł. A więc trochę słabo. Jednak musicie być przygotowani, że lampa o stosunkowo skromnej mocy muru berlińskiego nie zburzy. Dźwięk jest szczegółowy i to muszę zaliczyć do zalet Manleya. Bez trudu słyszymy detale w dalekich planach i możemy się zabawić w odkrywcę nowego oblicza doskonale znanych płyt. Wrażenie podkreśla obszerna scena. Może nie tak imponująca jak w niektórych lampach za podobną cenę, ale wystarczająca, by zawstydzić większość tranzystorów.
Bas jest stosunkowo lekki, ale może dzięki temu dosyć szybki, jak na EL 84. Chyba wolę taką sytuację niż sztucznie nadmuchane, ale spowolnione i rozmiękczone niskie tony. Jeżeli szukacie pulsującego i imponującego dołu, to chyba będzie trzeba sięgnąć po 6550. Średnica jest, oczywiście, przyjemna. Zwłaszcza w dolnym zakresie, dzięki czemu głosy ludzkie brzmią muzykalnie. Nie odkryję Ameryki pisząc, że w takiej właśnie muzyce Manley sprawdzi się najlepiej. Można jeszcze dodać kameralistykę i akustyczny jazz w niewielkich składach. Chociaż ten ostatni nie zawsze i nie do końca. Z powodu charakterystycznego rysu, jaki nadaje przełom średnicy i góry. Jest mocno wyeksponowany i perkusja zdradza skłonność do cykania i szeleszczenia. Ten efekt pogłębia się przy słuchaniu popowych i rockowych realizacji. Tutaj aż przydałby się regulator barwy, żeby zdjąć trochę z zakresu 8-12 kHz. Dźwięk ogólnie sprawia wrażenie osuszonego i chłodnego. A tego lampie po prostu robić nie wolno! Ludzie prędzej wybaczą schowanie tego zakresu i zaokrąglenie skrajów pasma, bo do tego są przyzwyczajeni, a raczej przygotowani psychicznie. Jak na lampę, zestaw Jumbo Shrimp/Mahi to „suszek”. Oczywiście ma zalety, jak szczegółowość i obszerna scena, ale na dłuższą metę ten dźwięk bardziej męczy, niż relaksuje.
Przełączenie w tryb triodowy zmienia sytuację. Nie obraca wrażeń o 180 stopni, ale czasem do szczęścia wystarczy niewiele. Jedyna zmiana na minus to charakter basu. Wyraźnie zwalnia, traci sporo kontroli, ale, paradoksalnie... tak jest lepiej. I chyba nikt nie będzie tęsknił za lepszym tempem i wyraźniejszym rysunkiem. Niskich tonów przybywa. Choćby dlatego trudniej kontrolować wybrzmienia, ale chyba nie znajdziemy miłośnika lampy, które by się zamienił na tryb pentodowy. Ja też wolę lekkie „rozwolnienie” w zamian za miękkie, miłe dla ucha plany, które można nazwać podstawą harmoniczną. Nagrania muszą też mieć równowagę w pasmach, bo tylko wtedy dźwięk odbierzemy jako prawidłowy. Tymczasem w trybie pentodowym jest ona zachwiana.
Najważniejsze, że góra przestaje hałasować. Jest dosyć mocna, ale nosi oczekiwane znamiona zaokrąglenia i ocieplenia. Zauważamy też jej lepsze zszycie ze średnicą. Nie ma już gwałtownego piku, ale delikatne przejście.
Samo centrum pasma to kompletnie inna jakość niż w trybie pentodowym. Głosy ludzkie ulegają przybliżeniu i powiększeniu. Tutaj pojawia się może jeszcze nie magia, ale atmosfera, która wciąga w słuchanie. A może to tylko kompensacja psychologicznego efektu polegającego na tym, że wycofanie jednego zakresu odbieramy jak eksponowanie innego? Po części pewnie tak, ale nie do końca, bo wokale są inne. Nie bawiąc się w dalsze opisy: o dwie klasy lepsze. I nareszcie prawie takie, jakich od lampy oczekujemy.
Większa ilość wysokich tonów zwykle kojarzy się z lepszą przejrzystością. Tutaj jest jednak odwrotnie, bo wycofanie hałasujących okolic 10 kHz odbieramy jak działanie skutecznego reduktora szumów i zakłóceń. Dźwięk się oczyszcza, otwiera i pozostaje w nim to, co istotne. Zjawisko, jakie następuje, można porównać do gruntownego przewietrzenia pokoju, w którym bawiło się dziesięciu palaczy. Widzenie staje się ostre, a oddech głęboki.
Różnicę w skomplikowanych składach i dużych dynamikach odbierzemy jako ulgę, ale w bardziej „przewiewnych” fragmentach można zauważyć, że przybyło dźwięków, które dotąd były maskowane. Największy postęp zachodzi jednak w przestrzeni i naturalności brzmienia. Gradacja planów to zupełnie inna jakość. Rozmiary sceny i ostrość lokalizacji także. Nie jest to jednak cud, tylko powrót do oczywistej prawdy o muzyce.
Skoro już mowa o wartościach dodanych, to warto odnotować pojawienie się jednej rzeczy, której w tamtym ustawieniu zabrakło. Serca.

Konkluzja
Jeden pstryk zmienia zimny i suchy jak wiór wzmacniacz w urządzenie godne uwagi. To jeszcze nie rasowa trioda, ale trudno oczekiwać takiego efektu od EL84. W ogóle nie przepadam za tą lampą i uważam, że jej największymi zaletami są cena i dostępność. Dlatego wyciągnięcie z niej muzykalnego brzmienia uznaję za sukces.
Musicie tylko pamiętać, że do dyspozycji macie nie 40 marnych watów, ale 20 dobrych. A to znacznie zawęża wybór kolumn. Zorientowani w temacie doskonale sobie z tym wyzwaniem poradzą.

46-53 10 2011 T

Autor:Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 10/2011

Pobierz ten artykuł jako PDF