HFM

artykulylista3

 

Gryphon Scorpio/Atilla/Atlantis/VIP

44-50 06 2013 01Kiedy myślimy o stricte high-endowym sprzęcie grającym, na myśl przychodzą takie marki jak Accuphase, Audio Research, MBL czy dCS. Można do tej listy dopisać jeszcze kilkadziesiąt innych firm, których wspólnym mianownikiem jest niechęć do kompromisów oraz dążenie do maksymalnie wiernego przekazu muzycznego. Jeśli powyższe kryteria w skrócie definiowałyby zjawisko hi-endu, to idealnie opisują duńską wytwórnię Gryphon Audio Designs.

Początki działalności Gryphona znacząco odbiegały od standardów obowiązujących wśród high-endowych manufaktur.

W jego przypadku nie mieliśmy do czynienia ze sfrustrowanym audiofilem samoukiem ani genialnym konstruktorem, którzy rozczarowani ofertą dostępnych na rynku urządzeń postanowili zbudować własne. Firmę założył Flemming E. Rasmussen, absolwent Wydziału Malarstwa i Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Aarhus. Jeszcze na studiach nawiązał bliskie kontakty z lokalnym środowiskiem muzycznym, które zaowocowały kilkudziesięcioma projektami płyt i plakatów miejscowych zespołów. Niejako przy okazji Flemming poznał techniczną stronę koncertów, co przydało mu się kilkanaście lat później.
Po zdobyciu dyplomu Rasmussen zajął się edukacją kolejnych pokoleń duńskich malarzy i fotografów, aż nieoczekiwanie otrzymał propozycję pracy z sektora prywatnego. Posada kierownika drukarni dużej firmy projektującej tkaniny nie była szczytem jego marzeń, ale była bezkonkurencyjna pod względem finansowym. Nie od dziś wiadomo jednak, że pieniądze szczęścia nie dają, toteż Rasmussen wkrótce pożegnał się z maszynami offsetowymi i wrócił do miłości swego życia, czyli muzyki.
Wraz z przyjacielem Johnem Rishøjem założył firmę 2R Marketing, zajmującą się importem high-endowego sprzętu grającego.
Jeszcze na studiach Rasmussen zaprojektował kilka prostych urządzeń grających, a dysponując nadmiarem wolnego czasu, wrócił do tego pomysłu. Wspólnie z bratem Johna Rishøja zbudował przedwzmacniacz gramofonowy, z którym w 1986 roku pojechał na wystawę CES w Chicago. Na potrzeby wystawy panowie R&R wymyślili nazwę Gryphon, nawiązującą do mitologii greckiej. Niewielki przedwzmacniacz zainteresował jednego z japońskich importerów, który wymógł na Rasmussenie zbudowanie drugiego egzemplarza i przysłanie go do Japonii.

Obrotny Japończyk doskonale wiedział, jak dbać o swoje interesy i już wkrótce w lokalnej prasie zaczęły się pojawiać recenzje preampu Gryphona. Wniebowzięci potomkowie Wikingów zaprojektowali jeszcze kilka przedwzmacniaczy, aż w 1996 roku przyszła pora na zintegrowany wzmacniacz stereo.
Mowa o legendarnym Tabu, który otworzył przed Gryphonem wszystkie drzwi. Dwa lata później dołączył do niego odtwarzacz kompaktowy Tabu CDP1, a później poszło już z górki.
Obecnie w ofercie duńskiej manufaktury dostępne są komponenty służące do zbudowania kompletnego systemu stereo; od akcesoriów antywibracyjnych i kabli, po kolumny. Wszystkie urządzenia są projektowane i wykonywane na miejscu, w siedzibie firmy, w wiosce Ry. Z pomocy kooperantów Gryphon korzysta w celu pozyskania najnowszych technologii, do których, jako niewielka manufaktura, nie ma dostępu. Przed opuszczeniem murów zakładu wszystkie urządzenia są poddawane drobiazgowej kontroli na poszczególnych etapach produkcji. Ostatecznym sprawdzianem są testy odsłuchowe.
Idea, którą kieruje się Flemming E. Rasmussen, jest prosta jak drut: urządzenia muszą być zbudowane tak, by nie dodawały od siebie nic do sygnału muzycznego. Regulatory barwy, gniazda słuchawkowe i tym podobne dodatki tylko wprowadzają zakłócenia. Ostatecznym celem, do którego dąży Gryphon, jest odwzorowanie brzmienia muzyki wykonywanej na żywo, bowiem tylko taka może być punktem odniesienia.

 

44-50 06 2013 02     44-50 06 2013 03     44-50 06 2013 05

System
System, jaki przede mną stanął, nie składał się z gorących nowości. Duńczycy, podobnie jak kilku innych producentów hi-endu, rzadko wprowadzają nowe modele, wychodząc z założenia, że lepiej poświęcić kilka lat na zaprojektowanie porządnego urządzenia, niż stale wprowadzać poprawki. Poza tym, kupując sprzęt za kilkanaście tysięcy euro, powinno się od niego oczekiwać wielu lat niezawodnej pracy i pełnej satysfakcji z brzmienia, a nic tak nie frustruje, jak nagłe pojawienie się nowego, rewolucyjnego i przełomowego modelu w miesiąc po kupnie wymarzonego klocka.
W charakterze źródła dźwięku pracował odtwarzacz kompaktowy Scorpio, jeden z dwóch w katalogu Gryphona. Idealnym partnerem dla niego, także pod względem wzorniczym, był zintegrowany wzmacniacz Atilla.
Sporym zaskoczeniem dla osób średnio zorientowanych w temacie, którzy jednak o Gryphonie słyszeli, może być oferta głośnikowa Duńczyków. W katalogu widnieje aż pięć modeli kolumn, co jak na firmę kojarzoną głównie ze wzmacniaczami, stanowi niespodziankę. W zależności od wielkości pomieszczenia można wybrać spomiędzy czterech modeli wolnostojących lub skusić się na podstawkowe Mojo. Do dyspozycji miałem podłogowe Atlantisy, zajmujące w katalogu trzecie miejsce na podium.

44-50 06 2013 04     44-50 06 2013 06     44-50 06 2013 07

Odtwarzacz CD Scorpio
Scorpio jest najnowszym odtwarzaczem Gryphona, choć w przypadku Duńczyków termin ten oznacza kilkuletnią obecność na rynku. Na razie nawet wróble nie ćwierkają o następcy i przy okazji rozpatrywania ewentualnego kupna warto wziąć pod uwagę fakt, że od debiutu CDP1 w 1998 roku jest to czwarty model odtwarzacza, jaki przez piętnaście lat zaprezentował Gryphon. Trzeba przy tym podkreślić, że każdy kolejny model był rozwinięciem pomysłów zastosowanych w poprzednikach. I tak debiutancki CDP1 to jedno z pierwszych CD, w których zastosowano upsampler, osiągając częstotliwość próbkowania 88,2 kHz. W jego następcy, modelu Adagio, użyto czterech przetworników 24 bity/96 kHz, co w 2002 roku wywołało nie lada sensację. Kolejny model, Mikado, osiągnął wartość 24 bity/192 kHz, a w obecnie produkowanej wersji Mikado Signature – 32 bity/192 kHz.
W odróżnieniu od poprzedników, najnowszy Scorpio nie jest udoskonaleniem Mikado. Wykorzystano w nim kluczowe rozwiązania stosowane we flagowej maszynie Gryphona, lecz za nieco przystępniejszą cenę. Choć w tym przypadku za wzmiankę o niskiej cenie można dostać w zęby.
Pod względem wizualnym Scorpio jest nieodrodnym dzieckiem Rasmussena. Obudowę wykonano ze szczotkowanego i anodowanego na czarno aluminium. Większą część frontu zakrywa plaster grubego akrylu, pod którym umieszczono kilka dotykowych czujników, wyświetlacz oraz podświetlane logo firmy. Jakość wykonania, dokładność spasowania elementów i ogólne wrażenia organoleptyczne są doskonałe. Razem z odtwarzaczem dostajemy flanelowe rękawiczki i miękką szmatkę do przecierania frontu. Ta ostatnia może być w częstym użyciu, ponieważ na nieskazitelnej powierzchni akrylu wyraźnie widać odciski palców. Świetne wrażenie robi też ogromny gryf, wytrawiony na pokrywie i tylko dla niego warto umieścić zestaw na otwartym stoliku, a nie w szafce. Zresztą szkoda, że nie może wisieć w pionie.
Obudowę posadowiono na grubych nóżkach wypełnionych tajemniczymi substancjami tłumiącymi drgania. Gdyby jakiś niepoprawny miłośnik „dużych wież” postawił odtwarzacz bezpośrednio na wzmacniaczu, ich wysokość dodatkowo zapobiegnie przegrzewaniu się piecyka.
W niewielkim zagłębieniu poniżej wyświetlacza ulokowano napęd płyt. Szuflada jest niemal niewidoczna i dopóki się nie wysunęła, zastanawiałem się, gdzie się, u licha, schowała. Materiały producenta informują, że transport został wykonany w Europie, a na podstawie kultury pracy śmiem twierdzić, że nie było to na Bałkanach.
W przeciwieństwie do najnowszych trendów Scorpio odtwarza tylko format CD. Szef Gryphona twierdzi, że w płytach CD tkwi jeszcze ogromny potencjał, a problem sprowadza się do tego, by go z nich wydobyć. Nowe standardy wysokiej rozdzielczości, choć charakteryzują się oszałamiającymi parametrami technicznymi, wciąż nie przekonały do siebie rasowych audiofilów.
Na tylnej ściance znajduje się sieciówka oraz trzy złocone Neutriki: para XLR-ów i cyfrowe wyjście S/PDIF BNC. A popularne RCA? To jest właśnie moment, w którym oddziela się mężczyzn od chłopców.
Po zdjęciu pokrywy od razu rzucają się w oczy trzy transformatory toroidalne Noratela. Pierwszy z nich wraz z trzema kondensatorami o łącznej pojemności 10 tys. µF zasila sekcję cyfrową. Dwa pozostałe, otoczone wianuszkami elektrolitów po 15 tys. µF na kanał, obsługują sekcję analogową.
Sygnał trafia do prze­twornika c/a delta-sig­ma, skonstruowanego przez Asahi Kasei Microsystems. Proces filtrowania w sekcji cyfrowej odbywa się w czterech podwójnych układach różnicowych AKM z oddzielnymi torami zasilania, identycznych jak w refe­rencyjnym źródle Mikado Signa­ture, przy wykorzystaniu asynchronicznego współ­czynnika próbkowania 32 bity/192 kHz.
W sekcji analogowej zastosowano w pełni dyskretne układy pracujące w klasie A, bez wzmacniaczy operacyjnych i ujemnego sprzężenia zwrotnego.

44-50 06 2013 08     44-50 06 2013 09

Wzmacniacz Atilla
Swoją reputację Gryphon przez lata budował na wzmacniaczach mocy, ale największą popularność przyniosły mu integry z serii Tabu. Obecnie w katalogu, obok sześciu końcówek mocy, znajdziemy dwa wzmacniacze zintegrowane: topowego Diablo i testowanego Atillę. Pierwszy dysponuje mocą 250 W/8 Ω i 0,5 kW/4 Ω. Atilla ma „tylko” 100 W/kanał, ale i tak potrafi zabić.
Choć jego imiennik 16 wieków temu budził powszechne przerażenie, wzmacniacz Gryphona wygląda niepozornie. Stylistycznie idealnie pasuje do Scorpio i gdyby nie obecność napędu w odtwarzaczu, wiele osób mogłoby pomylić urządzenia. Pod akrylowym ekranem ukryto identyczny wyświetlacz oraz kilka czujników dotykowych, aktywujących wybrane funkcje. Rozbudowane menu pozwala m.in. przyciemnić wyświetlacz, nadać własne nazwy wejściom czy ustawić początkowy poziom głośności. Każda komenda jest potwierdzana delikatnym stuknięciem. W pierwszej chwili trochę mnie to irytowało, ale później przestałem zwracać na to uwagę.
Po odwróceniu wzmacniacza ujrzałem widok mogący konkurować tylko z zachodem słońca nad Santorini. Idealnie symetryczne rozmieszczenie gniazd sugeruje pełne dual mono, a masywne zaciski głośnikowe z gumowymi ringami to mistrzostwo świata i najbliższej okolicy. Atilla umożliwia podłączenie pięciu źródeł liniowych, w tym jednego na drodze zbalansowanej. Do jedynego wyjścia można podpiąć wzmacniacz słuchawkowy, ponieważ Flemming E. Rasmussen nie uległ wszechświatowemu nausznikowemu szaleństwu i nie wyposażył Atilli w stosowne gniazdko. Amatorów winylu ucieszy zapewne możliwość opcji montażu modułu phono (MM /MC).
Wewnątrz płaskiej obudowy panuje niemiłosierna ciasnota. W centralnym punkcie umieszczono ogromny transformator Noratela, wykonany specjalnie dla Gryphona. Osobne odczepy prowadzą do dwóch modułów zasilających, zlokalizowanych symetrycznie po obu stronach obudowy. W każdym kanale pracuje po sześć kondensatorów o pojemności 10 tys. µF każdy. Poza wspólnym transformatorem ścieżki sygnałowe prawego i lewego kanału całkiem od siebie odseparowano. Wyświetlacz i obwody sterujące wyposażono w osobny układ zasilający, którego obwody w żadnym punkcie nie stykają się z układami odpowiedzialnymi za brzmienie. W końcówkach mocy pracują cztery pary bipolarnych tranzystorów Sankena.
Umieszczony na osobnej płytce przedwzmacniacz znalazł dla siebie miejsce tuż przy tylnej ściance. Pozwoliło to ograniczyć do minimum długość ścieżek sygnałowych. Każde wejście aktywowane jest przekaźnikiem, co sygnalizuje charakterystyczny strzał. Potencjometr głośności to 50-stopniowy tłumik, bez mikroprocesora czy wzmacniacza operacyjnego. Jak twierdzi producent, w danym momencie działają tylko dwa oporniki.

44-50 06 2013 10

Kolumny Atlantis
Gdy tylko ujrzałem Atlantisy, w pierwszej chwili pomyślałem, że to jakieś nowe Sonus Fabery. Niecodzienne proporcje, obłędna jakość wykonania i przede wszystkim – charakterystyczne struny, pełniące rolę maskownicy, natychmiast wywołały skojarzenia ze słynną włoską manufakturą. Jak powszechnie wiadomo, Dania w audiofilskim świecie słynie właśnie z głośników i zamawianie kolumn u zagranicznego dostawcy groziłoby łamaniem rowerowym kołem w centrum parku Tivoli. W obecności wszystkich mieszkańców wioski Ry.
Atlantisy są najstarszymi uczestnikami testu, nie licząc niżej podpisanego, bowiem pojawiły się w roku 2007. Jest to czwarty z kolei model kolumn Gryphona, po Posejdonie, Tridencie i Cantacie. Co ciekawe, pierwsze dwa wciąż są w ofercie duńskiej manufaktury (Posejdonowi właśnie stuknęło 15 lat) i wciąż cieszą się niesłabnącym uznaniem klientów.
Atlantisy to potężne trójdrożne konstrukcje, będące kwintesencją high-endowych podłogówek. 85 kg żywej wagi przy 120 cm wzrostu już na wstępie odsiewa pomieszczenia o powierzchni mniejszej niż 40 metrów i leżące powyżej parteru. Właśnie dlatego wolałem zmierzyć się z nimi u dystrybutora.
Obudowy wykonano z grubych płyt MDF, a wnętrza przedzielono na dwie komory i dodatkowo wzmocniono gęstą kratownicą. Do wytłumienia użyto naturalnej wełny połączonej z materiałami syntetycznymi. Front i tył wyłożono gęstym filcem. Ciekawe. Producent oferuje kilkanaście wersji wykończenia bocznych paneli, od naturalnych fornirów z drzew egzotycznych, przez włókno węglowe, aż po lakier fortepianowy.
W charakterze maskownic użyto gumowych strun rozpiętych pomiędzy górną i dolną ścianką. Rozwiązanie to od kilku już lat stosuje Sonus Faber (po raz pierwszy w Guarneri Homage). Poza wrażeniami wizualnymi ta niecodzienna maskownica nie wnosi do dźwięku absolutnie nic. Może tylko prowokować dzieci do strzelania z gumek, a domowe zwierzęta do obgryzania.
Niskie tony przetwarza para 20-cm wooferów, pracujących w obudowie bas- refleks. Otwory wentylacyjne wyprowadzono do tyłu, co nie ułatwia ustawienia i tak już niemałych kolumn. Podobnie jak 5-calowe przetworniki średniotonowe, zostały specjalnie opracowane na potrzeby Gryphona przez jednego z duńskich producentów. Za przetwarzanie wysokich tonów odpowiada 30-mm ceramiczna kopułka zamknięta w niewielkiej firmowej tubce Gryphona. Przednia ścianka została wygięta w celu wyrównania czasowego wszystkich przetworników.
Rozbudowaną zwrotnicę czwartego rzędu wykonano z użyciem najlepszych komponentów poddanych ostrej selekcji. Przy tej cenie kolumn nie mogło być inaczej. Punkty podziału ustalono na 250 Hz i 2,5 kHz. Ciekawostką jest wstępne polaryzowanie kondensatorów przy pomocy pary 9-woltowych baterii. Ich żywotność obliczono na rok intensywnego używania.
Ogromne pojedyncze zaciski, będące firmowymi terminalami Gryphona, przyjmują dowolne zakończenie kabli, a umieszczenie ich tuż nad podłogą zapobiega wyłamaniu przez ciężkie kable. W dna kolumn wkręcono potężne stożki antywibracyjne, ale dostępne są też stopki podobne do zastosowanych w elektronice.

Konfiguracja
System Gryphona stanął w pokoju o powierzchni 35 m², profesjonalnie zaadaptowanym akustycznie. Trzeba podkreślić, że nie zaszkodziłoby kilka metrów więcej, zwłaszcza po bokach kolumn. Wszystkie elementy połączyły firmowe kable Gryphona, od sieciówki przez łączówki i przewody głośnikowe.
Przy czteroomowej impedancji i skuteczności rzędu 90 dB Atlantisy wydają się bardzo tolerancyjnymi partnerami dla wzmacniaczy, przynajmniej na papierze. Nie radzę się jednak zbliżać do nich z niczym poniżej Atilli. W końcu czymś trzeba rozbujać tych pięć głośników.
Kolumny stanęły trzy metry od siebie i po metrze od bocznych ścian pokoju. Za nimi pozostały dobre dwa metry wolnej przestrzeni. Osie głośników przecinały się przed miejscem odsłuchowym.

Reklama

Wrażenia odsłuchowe
Główną ideą przyświecającą Flemmingowi Rasmussenowi było odwzorowanie atmosfery występu na żywo. Po kilku godzinach z systemem Gryphona mogę stwierdzić, że osiągnął swój cel, choć początki tego nie zapowiadały.
W ramach rozgrzewki zaaplikowałem odtwarzaczowi płytę z muzyką barokową i od pierwszych taktów dźwięk duńskiego systemu wydał mi się przeogromny. Nie zwalisty czy też przebasowiony – była to obezwładniająca ściana wisząca nade mną jak blok czarnego granitu. Następnych kilkadziesiąt minut spędziłem na szukaniu optymalnego ustawienia kolumn i w rezultacie Atlantisy stanęły niespełna metr od bocznych ścian pokoju, zaś osie głośników przecięły się za miejscem odsłuchu. Efekt był natychmiastowy. Wprawdzie zestaw nic nie stracił z powalającej dynamiki, za to na scenie ukazały się rzeczy, jakich można doświadczyć tylko w trakcie oglądania występów na żywo.
Moją uwagę przykuły wysokie tony. Klawesyn i skrzypce skrzyły się wszystkimi odcieniami. Choć to praktyka popularna na koncertach jazzowych, po każdej „solówce” miałem ochotę bić brawo. Atlantisy zaskoczyły mnie przejrzystością godną studyjnego monitora, choć bez jego przenikliwości. Atmosferę występu „live” uwiarygodniały drobne odgłosy z tła, które w normalnych warunkach kryją się za głównymi wydarzeniami rozgrywającymi się na scenie. A to pod kimś zaskrzypiało krzesło, a to zaszeleściła zbyt gwałtownie przewracana kartka partytury, a to znów przerwało ciszę dyskretne chrząknięcie. Mikrodynamika dorównywała studyjnym Geithainom ME 800 K, które w tej dziedzinie są dla mnie punktem odniesienia. Wprawdzie niemieckie kolumny kosztowały tyle, co cały system Gryphona, ale najwyraźniej nie da się osiągnąć takiego poziomu za mniejsze pieniądze.
Po kolumnach wielkości staroegipskich sarkofagów spodziewałem się potęgi brzmienia i pod tym względem Atlantisy nie zawiodły. Zaskoczyło mnie natomiast zupełnie coś innego – potencjał wzmacniacza. Pod względem wizualnym Atilla spokojnie może lokować się w środku stawki 4-8 tys., jednak jego możliwości dynamiczne godne były potężnej końcówki mocy. Rozmach, swoboda i energia, z jaką wprawiał w ruch membrany, zadziwiały. Wzmacniacz działał bez cienia namysłu; bez milisekundy zwłoki reagował na polecenia wysyłane przez odtwarzacz. Struny gitar akustycznych były szarpane szybciej niż zwykle. Uderzenia w instrumenty perkusyjne brzmiały mocniej, a w każdym nagraniu pojawiało się więcej witalności. „Suite Española” Izaaka Albeniza obfituje w gwałtowne skoki dynamiki, które są w stanie wykończyć co słabsze wzmacniacze. Atilla potraktował to nagranie jako lekką przebieżkę i nawet się przy tym nie spocił. Natomiast w trakcie odtwarzania „Planet” Holsta oraz „Tuttii” Reference Recordings do głosu doszedł bas (aż ciśnie mi się słowo bass). Potężny, mocarny, chwilami nawet monumentalny, a przy tym żwawy i trzymany w ryzach. Atak bębna wielkiego huknął z siłą armatniej salwy, a finałowe akordy „Marsa” zabrzmiały wręcz apokaliptycznie. Powinienem napisać: „nie róbcie tego w domu”.
Po raz pierwszy przy tej okazji wynikła kwestia wielkości pomieszczenia. Niskim tonom, choć wybornym, wyraźnie zabrakło powietrza i przestrzeni do ukazania pełni możliwości. Odniosłem wrażenie, że dodatkowych 10 m² wniosłoby wiele dobrego do reprodukcji basu.
Drugi raz kwestia ta wystąpiła przy okazji analizy budowy sceny. To, co znalazło się pomiędzy kolumnami, było bez zarzutu. Akustyka studiów nagraniowych i dużych sal koncertowych była świetnie odwzorowana. Natomiast wszystkie dźwięki, które powinny znaleźć się na zewnątrz głośników, np. odgłosy przyrody i stale grający w tle telewizor na „Amused to Death” Watersa, zderzały się ze ścianą pomieszczenia. System aż prosił o dodatkowy metr-półtora obok kolumn, jednak zsunięcie ich zniweczyłoby misterną stereofonię. Gdyby w miejscu Atlantisów stanęły podstawkowe Mojo, to chyba można by było zacząć przebąkiwać o pełni szczęścia.

Konkluzja
Po takim seansie trudno wrócić do posiadanego systemu. Kwestia radykalnej diety i podparcia się kredytem nie wchodzi w grę, bo trzeba być świadomym dodatkowych wymagań, jakie przed użytkownikiem stawia zestaw Gryphona. Może jakaś rekordowa kumulacja pomogłaby rozwiązać ten problem, ale nie zmienia to faktu, że duńskie urządzenia adresowane są do audiofilów wyzwolonych finansowo.

44-50 06 2013 T

Autor: Mariusz Zwoliński
Źródło: HFiM 06/2013

Pobierz ten artykuł jako PDF