HFM

artykulylista3

 

Wilson Audio Sophia 3

54-58 12 2011 01Każdy szanujący się producent sprzętu hi-fi ma swoją historię. W Wielkiej Brytanii w modzie są garaże. W nich zaczynała większość legend, głównie z braku satysfakcji. Niezadowolenie wynikało przeważnie z „niskiej jakości” sprzętu dostępnego w sklepach. Konstruktorzy głowili się, jak zbudować wzmacniacz lub kolumny dla siebie, a przy okazji dla koneserów. Ci, którym się udało, dzisiaj są właścicielami marek rozpoznawalnych na całym świecie.

 

Dave Wilson zaczynał nietypowo. Był zadowolony z życia, a na dodatek podobał mu się sprzęt sąsiada. Poznał jego możliwości w czasie Wigilii, gdy miał 13 lat, i odtąd nic już nie było dla niego takie samo.


Historyjka zapowiada ciąg dalszy, który w roku 1957 uznano by za skandal obyczajowy. Tymczasem sprawa wygląda prozaicznie. Dave siedział spokojnie w swoim pokoju, a na zewnątrz śpiewali kolędnicy. Kiedy zaczęło go to męczyć, wyjrzał przez okno (w tamtych czasach dzieci nie serwowały siarczystych wiązanek nieznajomym) i nie zobaczył nikogo. Za to w sąsiednim domu przed drzwiami stał głośnik, z którego dobiegała czysta jak kryształ i żywa jak srebro świąteczna muzyka.
Powiecie: też mi atrakcja. W Polsce na wsiach (a także na przedmieściach) zwyczaj wystawiania szczekaczki za okno jest doskonale znany, choć niekoniecznie lubiany. W moim rodzinnym Zaklikowie wychowywałem się w identycznej scenerii i patrząc na to z perspektywy Wilsona, przestaję się dziwić, że skończyłem, jak skończyłem. Nie założyłem jednak fabryki głośników. Z dwóch powodów. Nie miałem zestawu młodego chemika, którym bawił się wówczas Dave, a mój sąsiad wystawiał na świeże powietrze zużyty tonsilowski paździerz. Tymczasem Bob Wills wytargał na ganek Klipschorny napędzane lampowymi monoblokami. W tamtych czasach trudno było o lepszy system.
Wilson padł ofiarą oszustwa doskonałego i w ten sposób został audiofilem. Dzięki pasji udało mu się zresztą zdobyć pieniądze i małżonkę, akurat w odwrotnej kolejności. Ta podziwiała z kolei sprzęt Dave’a. Głównie magnetofon, na którym młodzieniec nagrywał piosenki dla... jej ówczesnego chłopaka. Jak widać, życie Wilsona kręciło się wokół samograjów. Tak też widział swoją przyszłość, choć po drugiej stronie mikrofonu.
Firma Wilson Audio zaczynała nie jako producent kolumn, ale studio nagraniowe. Dopiero tutaj pojawił się efekt braku satysfakcji, tak ważny dla każdego konstruktora.
Dave był niezadowolony z odsłuchów w studiu. Trudno powiedzieć, czy z braku opcji, czy też z jadowitości węża w kieszeni postanowił zrobić je sam. I tutaj zaczyna się, konieczny w historii każdej firmy audiofilskiej, etap „garażowy”. Samochód wylądował na trawniku, a wśród kosiarek i puszek z olejem powstawało prawdziwe cudo – pełnopasmowy modułowy monitor do odsłuchów kontrolnych (WAMM – Wilson Audio Modular Monitor). W roku 1981 światło dzienne ujrzał Golem złożony z czterech skrzynek i 20 głośników, w dodatku wyposażony w zewnętrzny korektor. Najpierw obejrzeli go koledzy audiofile i pocmokali. Ale jako że każdy z nich był bardziej wylewny niż hojny, WAMM trafił do salonu i w 1982 Dave postanowił go pokazać na wystawie WCES. Sukces był ogromny, a rynek wchłaniał wówczas jak gąbka podobne wynalazki dla bogatych. Pierwsze egzemplarze kosztowały 28000 dolarów. Ostatnie − wyprodukowane w pod koniec lat 90. − 225000. Te cyferki lepiej niż wszystkie opisy brzmienia obrazują entuzjazm, jak otaczał produkt Wilsona. Tymczasem był on nadzwyczaj kłopotliwy. W zasadzie nie dało się go ustawić samemu. Dlatego wszystkie 55 sprzedanych par Dave instalował osobiście. Cena zawierała bilet lotniczy na dowolny zamieszkały kontynent.
Każdy konstruktor i założyciel firmy marzy, by wystartować od „wysokiego C”. Wilsonowi się udało. Zaczął od flagowca i dopiero na jego bazie budował tańsze modele. Tak jest do dzisiaj, a klienci mogą się cieszyć migracją rozwiązań z drogich skrzynek do niższych serii. Bo słowo „tanich” nie będzie na miejscu. Wystarczy spojrzeć na cenę Sophii, aby zrozumieć cyniczny podtekst haseł „Wilson dla ubogich” czy „entry level Wilson”, pojawiających się w tytułach recenzji.

54-58 12 2011 02     54-58 12 2011 03     54-58 12 2011 04     54-58 12 2011 07

 

Budowa
Ilość zielonych papierków, jak na Wilsona, jest podobno „sensacyjna”. Nie dajmy się jednak zwariować, bo tyle zarabia przeciętny Polak przez dwa lata. Jednak wykonanie kolumn też jest kosztowne. Amerykanie dawno zrezygnowali z MDF-u na rzecz laminatów i żywic fenolowych. Skład pozostaje ich tajemnicą; wiadomo jedynie, że stosowane są dwie podstawowe receptury, oznaczane obecnie literami X i S. Pierwszy kompozyt jest twardszy od MDF-u i ma gęstszą strukturę, choć jest do niego podobny. Kosztuje też ośmiokrotnie więcej niż najlepszy surowiec stolarski. Stosuje się go do budowy modułów średniotonowych (oprócz ścianek przednich). Pozostałe części wykonuje się z „S”, jeszcze droższego materiału, przypominającego sztywnością stal, za to charakteryzującego się bardzo dobrym tłumieniem drgań. Wilson nie podaje ani nazwy dostawcy tego cuda, ani też nie wspomina, że robi je sam (co wydaje się wątpliwe). Dzięki temu może zachować spokój, bo żaden domorosły geniusz lutownicy nie skopiuje jego kolumn.
Podobnie zwrotnica – jest zalana żywicą i jeżeli zajdzie konieczność naprawy, w grę wchodzi tylko wymiana całego filtra.
Skrzynie podzielono na dwa moduły. Górny to w zasadzie dwudrożny monitor z odwróconą kopułką Focala i 7-calowym celulozowym Scan Speakiem. Oba są na tyle zmodyfikowane przez Wilsona, że możemy mówić jedynie o zewnętrznym podobieństwie. Producent chwali się zwłaszcza średniotonowcem, który trafił tu z ulepszeniami, stosowanymi w zestawach Maxx i Sasha. Są też „pewne uproszczenia”, chociaż tak naprawdę nie wiem, po co, bo taniej jest zamówić większą ilość jednego modelu, niż kombinować.
Skrzynka przy opukiwaniu zachowuje się, jakby była zrobiona z kamienia. Front ma kształt trapezu i jest odchylony do tyłu. Ma to na celu wyrównanie charakterystyki fazowej przetworników i uzyskanie lepszych efektów przestrzennych. Miejsce za maskownicą oklejono filcem. Jest to z pewnością „specjalny materiał”, ale o jego składzie i pochodzeniu niewiele wiadomo. Pozostałe ścianki mają także formę trapezu i schodzą się ku górze. W ten sposób zapewne walczono z falami stojącymi we wnętrzu. Komora akustyczna jest wentylowana z tyłu kanałem z aluminium o średnicy nasady kciuka.
Dolna, regularna skrzynia to subwoofer (celowo używam tego określenia, o czym dalej), z 10-calowym, modyfikowanym Scan Speakiem, przeniesionym tutaj z Saszy. Kanał bas-refleksu dmucha do tyłu.
Wilson stosuje jedną parę gniazd. Nie wiem, czy to efekt niewiary w bi-wiring lub bi-amping. Dolną maskownicę można zdjąć. Zwykle pozbywam się ich od razu, ale Sophia jest jednym z niewielu głośników, które lepiej prezentują się z osłonami. Ich wpływ na jakość dźwięku jest pomijalny, ale nawet jeśli usłyszycie różnicę, warto patrzeć i cierpieć.
Wiem, że piękno jest względne i dla wielu osób Wilson będzie szczytem urody, jednak dla mnie te kolumny są po prostu paskudne. Wyglądają ciężko, zwaliście i mają powab pralki automatycznej. To zdanie podzieliło kilka osób, które odwiedziły mnie w czasie testu. Nie musiałem nawet pytać. I jeszcze ten srebrny błyszczący lakier. Na pocieszenie powiem, że jeżeli Wam też się nie podoba, możecie zamówić na przykład niebieski albo żółty.
Co innego jednak gust, a co innego jakość wykonania. Tutaj nie ma się do czego przyczepić, chociaż ten „barchanowy” filc można było nakleić równiej.
Kolumny są dostarczane z wkręcanymi kółeczkami, identycznymi jak w mobilnych barkach. Wyglądają kuriozalnie, ale się przydają. Skrzynie są ciężkie jak diabli i wyjątkowo nieporęczne.

54-58 12 2011 05     54-58 12 2011 06

 

Konfiguracja
Są także kapryśne wobec pomieszczenia i wrażliwe nawet na minimalne zmiany położenia. Ich wymagania są wręcz legendarne i krążą opowieści, jak wiele zależy od wiedzy instalatora i użytkownika. Tym razem miałem komfort pracy, ponieważ dystrybutor w ilości dwóch osób wykonał za mnie robotę, razem z przyklejeniem do podłogi taśm, na których znalazły się oznaczenia odległości od tylnej ściany. Kółka okazały się doskonałym rozwiązaniem. Cyzelowanie co pół centymetra i dobór kąta dogięcia trwały dobre dwie godziny i gdyby za każdym razem trzeba było podnosić kolumny, ani chybi skończyłoby się to bólem krzyża.
Ustawianiu towarzyszyły odsłuchy dołączonej do kompletu płyty testowej z zawodzeniem kowboja w średnim wieku, zmęczonego życiem i trzymaniem gitary. Faktycznie, bas się zmieniał; przejrzystość średnicy także. Odległość od tylnej ściany oscylowała między 85 a 95 cm. Kolumny grały dobrze, ale czegoś mi brakowało. Ostatecznie postanowiłem je ustawić „po swojemu”, czyli dość niechlujnie, „na oko”, ale bliżej środka pokoju. Wylądowały 30 cm dalej od Wisły za oknem i wbrew zaleceniom Wilsona... zagrały świetnie. Tak, że od razu poczułem obecność zjawiskowego produktu w moich czterech ścianach.
Myślę, że po prostu miałem szczęście. Słuchałem Wilsonów na wielu wystawach i jakoś nigdzie mnie nie oczarowały. Zawsze wychodziłem z miną skażoną intensywną pracą mózgu i konstatacją: dobrze, ale dlaczego tak drogo? Tymczasem u siebie wyzbyłem się obiekcji i właśnie stoję przed dylematem: co napisać?
Tym bardziej, że używany do odsłuchu McIntosh MA7000 nie pokazał zapewne pełnych możliwości Sophii. W tym zestawieniu to przecież budżetówka, nie wspominając już o Gamucie. Honor ratowało tylko diabelnie drogie okablowanie Shunyaty. Kolumny nie są trudnym obciążeniem dla wzmacniacza. Średnia skuteczność to 87 dB, a impedancja nominalna 4 Ω (min. 3,1 Ω). Najlepszą wskazówką są jednak zalecenia producenta dotyczące mocy wzmacniacza. Nie mamy tutaj określonego przedziału, a jedynie minimum na poziomie 25 W. Co ani chybi oznacza, że można także spróbować lampy.
Po znalezieniu optymalnego ustawienia pozostaje wykręcić pożyteczne kółeczka i zastąpić je dołączonymi do kompletu wysokimi kolcami.

Reklama

 

Wrażenia odsłuchowe
Jak już zaznaczyłem, nie mam specjalnie entuzjastycznych wspomnień związanych z głośnikami Wilsona. Zawsze podobała mi się ich przejrzystość, ale miałem wrażenie, że w gęstych aranżacjach trochę się gubią. Nie wiem, czy Sophia jest milowym krokiem do przodu (przecież to „poziom podstawowy”), czy trafiło mi się wybitnie szczęśliwe ustawienie, w każdym razie muszę to napisać na początku: jestem Sophiami zachwycony. Ten głośnik nie tylko idealnie trafia w mój gust, ale daje nieprawdopodobną frajdę ze słuchania. Sophie to najlepsze kolumny, jakie miałem w swoich czterech ścianach. Nawet dwukrotnie droższe Magico V3 nie wytrzymują porównania.
Po raz pierwszy udało mi się usłyszeć w domu to, co zwykle jest wynikiem mariażu diabelnie drogich i wielkich kolumn z równie okazałym pomieszczeniem. Potęgę przesuwającą ściany, a jednocześnie nimi nie uduszoną. Rozmach iście królewski, połączony ze skalą koncertu.
Żeby być uczciwym, zaznaczam, że jest to dźwięk w pewnym sensie „zrobiony”. Nie naśladuje monitora bliskiego pola (mimo zamierzeń Wilsona), bo ma być inny. Ma prezentować rozmach amerykańskiego hi-endu spod znaku „cost no object”, pokazując jednocześnie piękno nagranej muzyki. Czarować, wciągać i oszałamiać jednocześnie. I robi to z niepowtarzalnym wdziękiem.
Są kolumny, które przesieją wasze płytoteki, połowę zbiorów odeślą do Tartaru i pozostawią z niezbyt wartościowymi muzycznie, za to audiofilskimi nagraniami. Wilson, oczywiście, pokazuje różnice miedzy realizacjami, robi to dosadnie, ale i tak wszystkie płyty brzmią lepiej, niż je o to podejrzewaliśmy. Dlatego z przyjemnością sięgniecie po zapomniane pozycje i gwarantuję – będziecie mieć z tego mnóstwo radości.
Pierwszy powód uśmiechu to bas. Niesamowity! Kompletnie nie przypomina starannie zestrojonych zestawów trójdrożnych. Raczej świetny monitor, w towarzystwie potężnego aktywnego subwoofera. Potęgi i głębi dołu w zasadzie nie da się porównać z jakimikolwiek tradycyjnymi kolumnami, które gościły w moich skromnych progach. Można, oczywiście, rozmawiać o nasyceniu dołu, jego kontroli, porównywać go z wielkimi jak szafa Utopiami, ale chyba nie tędy droga. Wilson miał inną koncepcję. Nie starał się walczyć z high-endową konkurencją tylko... zasłuchał się w kinie domowym. W wybuchach min przeciwpiechotnych, erupcjach wulkanów i pomrukach trzęsących podłogą i wtłaczających żołądek w kręgosłup. Jeżeli wyobrażacie sobie, że kontrabasy z dodatkową struną u Mahlera czy solo bębna wielkiego w „Fantastycznej” Berlioza zabrzmią tak, jak na żywo, czy nawet w przerysowanej skali, to nadal jesteście w błędzie. Sam byłem na te wrażenia kompletnie nieprzygotowany. Tak, jakbym powiedział o jedno słowo za dużo na temat wdzięków koleżanki, a ta chciała dać mi prztyczka w nos. Zamykam oczy, przygotowuję się na pieszczotliwe muśnięcie, a tymczasem wątłą niewiastę zastępuje Mike Tyson i wyprowadza jeden z najbardziej udanych prostych w swoim życiu. Gaśnie światło. Przed oczami wirują kolorowe kręgi. A ja, masochista, proszę: jeszcze raz, jeszcze raz!
Ta potęga i głębia zapierają dech w piersiach i zmieniają podejście do życia. Dave pokazał mi swój sprzęt i zrobił mi to samo, co jemu sąsiad przed laty. Posłuchajcie, a niewykluczone, że to przewróci wasz system wartości do góry nogami. Jeden pomruk, jedno zejście elektronicznego basu i macie z głowy powrót do normalności.
Właśnie! Czy to jest normalne i czy muzyka na żywo brzmi aż tak? Odpowiedź jest prosta: nie. Ale wiecie co? Mam to gdzieś. Liczy się przyjemność ze słuchania, a Wilson o nią zadbał jak mało kto.
Zwykle przerośnięty i przesadzony bas powoduje zamazanie wyższych rejestrów. Jeżeli w danym punkcie charakterystyki rysuje się górka, to reszta, siłą rzeczy, staje się dołkiem. Nie znoszę przebasowionych kolumn, bo tracą przejrzystość i równowagę. Tymczasem Sophiom to w ogóle nie dolega. Nawet przy niskich poziomach głośności słychać szelesty i szczegóły w tle. Wiemy doskonale, że gdzieś sto metrów dalej na drzewie zaczął koncert jakiś opierzony śpiewak.
Czyli możemy powiedzieć, że bas jest przepotężny, głęboki jak Rów Mariański, a jednocześnie trudno sobie wyobrazić, by ktoś narzekał, że jest go za dużo. Czujemy tylko miłe masowanie brzucha. Jak oni to zrobili?
Myślę, że po prostu Dave ma wiedzę jeszcze z czasów studia nagraniowego. Najlepsze audiofilskie nagrania to nie tylko mikrofony, przetworniki i srebrne kable. To także aranżacja. Jeżeli instrumenty nie wchodzą sobie w pasmo (pianista nie używa nadmiernie lewej ręki przy solówce kontrabasu albo prawej, gdy bębniarz produkuje się na talerzach), faktura pozostaje przejrzysta, a nagranie ma mnóstwo powietrza. Wystarczy, że wszyscy zaczną operować w średnicy i słyszymy jeden wielki bałagan, choćby dźwiękowiec wyszedł ze skóry.
Wilson zaczynał od modułowej konstrukcji i tam zdobywał doświadczenia. Sophia też jest modularna. To znaczy: są to świetne monitory z perfekcyjnie dobranym subwooferem, dla wygody umieszczone w jednej obudowie. Bas jest skrojony tak, że nie wchodzi w paradę dwudrożnym skrzyneczkom i tu jest pies pogrzebany. Dopełnia pasmo, daje mu podstawę, ale nie podbarwia średnicy.
Możecie go podziwiać w muzyce organowej, w wyczynowych realizacjach, ale najlepiej sięgnąć po starsze płyty. Słyszymy dokładnie to samo co zwykle, ale otrzymujemy coś jeszcze – głębię, która dodaje wszystkiemu oddechu i powiewu hi-endu. To jest coś niesamowitego i jeżeli raz usłyszycie ten efekt, będziecie go szukać zawsze. Dodam, że bezskutecznie. Bo nawet 30-cm papierowa membrana nie zapewni podobnych atrakcji. To jest kwestia podejścia do tematu. Przyznam, świeżego, a przynajmniej do tej pory się z taką estetyką nie zetknąłem.
Jeżeli chcecie naśladować to brzmienie za mniejsze pieniądze, radzę poszukać wybitnego monitora i dokupić do niego subwoofer z wysokiej półki; na przykład REL-a albo Velodyne’a.
Test przedłużałem do granic przyzwoitości i miałem dobrą wymówkę. Dopadł mnie paskudny wirus i trzymał w żelaznej garści przez dwa tygodnie, z nosem pełnym wrażeń. Jak w każdym nieszczęściu i w tym znalazło się ziarenko łaskawego zrządzenia losu, bo nie skupiłem się tylko na muzyce. Przywiązanie do kanapy okazało się pouczające, bo od czasu do czasu trzeba przecież obejrzeć jakiś film. I tu po raz pierwszy okazało się, że można żyć bez subwoofera i cieszyć się „tanimi” efektami, o które tak naprawdę chodzi wszystkim naiwnym ludziom, wychodzącym z multipleksu prosto do supermarketu na dole. Wydając 5999 zł, myślą, że będą mieć w domu to samo. Ale nie ma tak łatwo.
Do tej pory koncentrowałem się na skrzynkach przypominających pralkę. Ale nad nimi są jeszcze dwa głośniki, w zwieńczeniu przypominającym osłonę ogrodowego grilla. Zasługują na równie wiele ciepłych słów. Znawcy uważają odwróconą kopułkę Focala za szczyt osiągnięć dzisiejszej inżynierii. Coś w tym jest, bo wysokie tony, których Wilson na pewno nie żałuje (a raczej szafuje nimi bez fałszywej skromności), pomimo ekspozycji zachowują się jak dżentelmen najwyższego sortu. Z ujmującą kulturą pokazują alikwoty i rysują obraz ostry, a jednocześnie aksamitny i miły w dotyku niczym sierść królika. Czujemy ciepło, brak wyostrzeń, co nie przeszkadza zabrzmieć solówkom gitary elektrycznej i skrzypiec z przenikliwością wywołującą dreszcz na plecach. Łagodność i czystość połączono z dramatyzmem i ekspresją, czasem nawet bólem, jak od ukłucia szpilki. Rozumiem, dlaczego Dave zrezygnował ze wstęgi. Ona po prostu szumi...
Góra pasma podkreśla przestrzenność, bo najłatwiej odrywa się od brzydkich jak noc skrzynek. W nastrój „kontemplacyjno-odsłuchowy” wchodzimy w mgnieniu oka. Pokój wypełnia się przestrzenią. Muzycy są posegregowani na scenie tak, że pokazujemy ich palcem (nieładnie!). Plany budują się same, jakby grali żywi ludzie, a nie elektronika. Znowu z kunsztem, który zahacza o magię.
A średnica? Wypadałoby powiedzieć, że jest cofnięta. Skoro bas i góra zostały wyeksponowane, to zafundowano nam lekki „loundnesik”.Atu,maszbaboplacek:także jest z przodu. Każde słowo Fisha, Gabriela czy Pavarottiego jest podane na srebrnym półmisku, wepchnięte prosto w uszy. Solo saksofonu zachwyca, choć nie ciepłem, jak w lampie, ale „prawdą wszystkich przyległości i dobrodziejstwem inwentarza”. Po chwili dociera do nas, że ten instrument właśnie tak brzmi na żywo.
Kiedy dochodzą inne i robi się spotkanie w większym towarzystwie, czyli orkiestra symfoniczna, pozostaje tylko cieszyć się potęgą, rozmachem i skalą.

 

Konkluzja
Każdych kolumn słucham przez kilka dni albo chociaż godzin, zanim coś napiszę. Tutaj wystarczyło kilka minut, żeby wyrobić sobie zdanie. Estetyka i klasa dźwięku Sophii 3 uderzają natychmiast. Efektownością, przejrzystością kryształu i... w gruncie rzeczy – prostotą. Nie ma tu kombinacji ani wymyślnej filozofii. Jest za to jakość przez wielkie „J”.
Właśnie tak powinien grać sprzęt najwyższej klasy. Bez wydziwiania, maksymalnie poprawnie i normalnie. A że swoje kosztuje, miło dostać dodatkowe atrakcje, których tak naprawdę pragnie każdy audiofil.
Nieuchronnie zbliża się chwila, kiedy znowu odwiedzi mnie dystrybutor i zapakuje Sophie w drewniane pudła. Chciałbym ją odwlec jak najdłużej, bo wiem, że nic już nie będzie takie samo.

54-58 12 2011 T

 

Autor: Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 12/2011

 

Pobierz ten artykuł jako PDF