HFM

artykulylista3

 

Maurice André - Król był tylko jeden

82-85 04 2012 01Kiedyś na zrobionej własnoręcznie drewnianej rzeźbie wyrył słowa: „Dziękujemy. Choć nie jesteś już wśród nas, poprzez swoją sztukę stałeś się nieśmiertelny. Dlatego wciąż czujemy Twoją obecność”. Figurkę wykonał ku pamięci drogiego przyjaciela, genialnego flecisty Jeana Pierre’a Rampala. Dziś obaj mogą znów razem cieszyć się muzyką. Tym razem tą niebiańską.

 

Karierę i życie Maurice’a André w kilku trafnych słowach podsumował francuski kompozytor i pianista Jan Leontsky: „Są na świecie zwykłe ludzkie życia, ale są też powołania. Kariera André należy z pewnością do tej drugiej kategorii. Stwórca dał mu do rąk dar muzyki, ojciec dał trąbkę, a kopalnia siłę i moralne wartości. Leon Barthelemy zobaczył w młodzieńcu wielki talent, Raymond Sabarich wszystkiego go nauczył, a żona Liliane wspierała dzielnie przez całe dorosłe życie. To właśnie nazywa się przeznaczeniem, drogą ku światłu. Bez niego nie może zaistnieć żaden geniusz. Praca to nie wszystko, wmieszać musi się także Stwórca”.


W istocie, patrząc na biografię najsłynniejszego trębacza świata, nie sposób się tym życiem nie zafascynować.
Maurice André urodził się 21 maja 1933 roku na przedmieściach miasta Ales w południowej Francji. W rodzinnej miejscowości przyszłego muzyka, Rochebelle, większość mieszkańców, w tym jego ojciec, trudniła się górnictwem. Muzyka nie była jednak w domu czymś obcym. Ojciec ją uwielbiał i kiedy tylko czas mu pozwalał, grał na trąbce lub kornecie. Zależało mu, by syn również otrzymał przynajmniej podstawy muzycznej edukacji. W 1944 roku posłał go na dwuletni kurs solfeżu, by potem podarować pierwszy kornet.
Był to bardzo stary, kiepskiej jakości instrument otrzymany od anonimowego muzyka, który zapewne nie miał co z nim zrobić. Ale dla chłopca stał się najcenniejszym skarbem. Pierwsze nieśmiałe próby opisywał później tak: „Ojciec dał mi nuty ‘Lily Lily Bye Bye’ i jakiejś innej miłosnej piosenki. Po pięciu dniach umiałem je zagrać bezbłędnie i zabrałem się do nauki kolejnych popularnych melodii”. Wkrótce się okazało, że chłopiec z niesamowitą łatwością uczy się wszystkiego, co mu położono na pulpit. Wtedy ojciec zabrał go do przyjaciela, profesora trąbki w konserwatorium w Nimes, Leona Barthelemy’ego. Został on pierwszym nauczycielem Maurice’a i wpoił mu zasadę, że bez ciężkiej pracy trudno się spodziewać efektów. W tym czasie nastolatek pracował już w kopalni, ale każdą wolną chwilę spędzał z instrumentem w ręku.
Po czterech latach Barthelemy stwierdził, że koniecznie trzeba wysłać zdolnego ucznia na dalszą naukę do Paryża. Górniczej rodziny nie było jednak stać ani na opłacenie studiów, ani drogiego życia w stolicy. Ale i na to znalazł się sposób. Maurice zaciągnął się do wojskowej orkiestry przy 8. regimencie transportowym stacjonującym w Paryżu. Dzięki wojsku mógł rozpocząć studia za darmo. Mieszkał jednak i stołował się w koszarowych barakach.

82-85 04 2012 02     82-85 04 2012 03     82-85 04 2012 04

Do miasta przyjechał w 1951 roku, mając 18 lat. Przyjęto go do klasy jednego z najsłynniejszych francuskich trębaczy tamtych lat, Raymonda Sabaricha. Nauka u niego nie należała do przyjemnych. Bywał despotyczny, szorstki i wiecznie niezadowolony. Po trzech miesiącach miało miejsce wydarzenie, które wszystko zmieniło. Maurice wspominał je tak: „Trzy miesiące po rozpoczęciu nauki Sabarich pokazał mi, jak bardzo przenikliwy miał umysł pedagoga. Widocznie od początku czuł, że mam talent i dosłownie przygniótł mnie ilością repertuaru oraz kompletnie wycieńczył tempem pracy. W końcu stało się nieuniknione i przyszedłem na lekcję nie tak przygotowany, jak sobie tego życzył. Wściekł się, zaczął mnie szarpać i krzyczeć, a potem wyrzucił za drzwi. Po latach, niedługo przed swoją śmiercią wspomniał tę chwilę jako moment, gdy mnie obudził. Okazało się, że niektórzy faktycznie potrzebują dobrej bury, by zebrać się w sobie”.
Kilka tygodni po tym zdarzeniu Maurice wrócił do profesora, grając mu bez jednego błędu czternaście najtrudniejszych etiud ze „Szkoły na trąbkę” Arbana. Potem wypadki potoczyły się błyskawicznie.
Najpierw, po zaledwie pół roku nauki, otrzymał najwyższe wyróżnienie macierzystej uczelni dla studenta kornetu.
W kolejnym roku odniósł podobny sukces na trąbce. W 1955 roku Maurice André bezapelacyjnie wygrał międzynarodowy konkurs w Genewie, będąc już wtedy muzykiem dwóch słynnych francuskich orkiestr – Philharmonique de la R.T.F. oraz Orchestre Lamoureux. Potem dołączył jeszcze do orkiestry Opera Comique oraz nawiązał współpracę z kilkoma zespołami jazzowymi.
Ostatecznym przełomem w karierze był rok 1963. 30-letniego trębacza zaproszono wówczas na konkurs Internationalen Wettbewerb do Monachium w charakterze jurora. Zamiast przyjąć tę propozycję, André zrobił rzecz niezwykłą. Zgłosił się, ale jako uczestnik. Granicą wieku było właśnie 30 lat. Przyjechał i zakasował wszystkich konkurentów, stając się wschodzącą gwiazdą europejskiej trąbki. Z wygraną w kieszeni mógł zacząć swoją długą i owocną karierę solisty.
Pomijając propozycje od najsłynniejszych dyrygentów i orkiestr, plany nagraniowe i koncertowe, André już na początku napotkał duży problem. Poza nielicznymi znanymi zabytkami muzycznymi na trąbkę, repertuar solowy na ten instrument praktycznie nie istniał. Do tego trębacze korzystali niemal wyłącznie z tradycyjnych, nisko brzmiących instrumentów. Młody Francuz postanowił zmierzyć się z obydwoma zagadnieniami jednocześnie. Sam dokonał transkrypcji wielu utworów przeznaczonych w oryginale na skrzypce, obój, flet czy inne instrumenty. Zamawiał też tego typu prace u kompozytorów i aranżerów. Dzięki temu w krótkim czasie mógł czarować świat muzyką od baroku po Bernsteina czy Lloyda-Webera, a także utworami napisanymi specjalnie dla niego przez takich twórców, jak Jolivet czy Tomasi. W sumie powstało ponad 130 nowych pozycji w repertuarze na trąbkę, z których do dziś chętnie korzystają soliści na całym świecie. Wiele z nich Maurice grywał na trąbce piccolo. W tamtych czasach była to wielka nowość. Pierwsze egzemplarze firma Selmer wprowadziła w 1959 roku. Były wyposażone w trzy wentyle i miały sporo wad, które potem stopniowo eliminowano. Dzięki bezpośredniej współpracy André i Selmera w 1967 roku powstała trąbka z czterema wentylami, która dziś jest najpopularniejszą formą tego instrumentu w wersji piccolo. Wentyl obniża dźwięk zasadniczy o kwartę, dodając jednocześnie nowe możliwości palcowania, co ułatwia osiągnięcie czystego dźwięku.

82-85 04 2012 05     82-85 04 2012 06

Wyposażony w nowy repertuar i instrumenty, niezwykle utalentowany, a do tego bardzo pracowity, Maurice André był artystą kompletnym. Wirtuozem, który – jak się zdaje – po prostu musiał w swoich czasach zrobić wielką karierę, stając się praktycznie uosobieniem trębacza-solisty. W szczytowym okresie kariery dawał około 200 koncertów rocznie, nigdy nie biorąc dłuższego urlopu. Gdy w wywiadzie z roku 1978 podsumował sezon liczbą 220 występów, suma wszystkich wynosiła już mniej więcej 2700. A do końca kariery miał wtedy ponad 20 lat. Jakimś cudem w swoim wypełnionym kalendarzu znajdował czas, by nagrywać. W sumie dokonał ponad 300 rejestracji. Pierwsze ukazały się we wczesnych latach 60., gdy związał się z wytwórnią Erato. Nie stroniąc od nowych technologii, równie chętnie wchodził do studia, gdy czarną płytę wyparło CD. Wiele jego wykonań do dziś pozostaje swoistym wzorcem z Sèvres, na którym opierają własne interpretacje wszyscy następcy André i jego uczniowie. Bo mistrz był także pedagogiem.
Już w 1966 roku zastąpił zmarłego Raymonda Sabaricha na stanowisku profesora trąbki w paryskim konserwatorium. Kontynuując tradycję swojego nauczyciela, stosował metodę wzajemnego słuchania na lekcjach, zamiast zamykać się w sali z jednym tylko uczniem. Opisał to w jednym z wywiadów w 1976 roku: „Zawsze słucham każdego studenta z osobna, ale wszyscy pozostali wtedy siedzą i słuchają. Taka sytuacja jest dobra dla nas wszystkich, a poza tym stymuluje chęć współzawodnictwa. Gdy sam jeszcze studiowałem, moimi kolegami byli dzisiejsi znakomici trębacze: Marcel Lagroce z Orchestre de Paris, Ianatot – dziś solista orkiestry radiowej, Pierau, Roussel czy Calveras. Wszyscy mieliśmy talent, a konkurencja była naprawdę ogromna. Oczywiście, na co dzień byliśmy dobrymi przyjaciółmi, ale w sprawach muzycznych nieprzerwanie toczyliśmy wojnę. Każdy robił wszystko, by jego występ był najlepszy. Dziś myślę, że w naszym zawodzie jest to niezbędne. Zawsze musimy pozostawać w duchu walki”.
W tej filozofii wychował swoich największych uczniów, którzy dziś godnie go zastępują: Guya Touvrona, Bernarda Soustrota, Thierry’ego Caensa i Jacquesa Jarmassona. Wielu innych miało szansę zetknąć się z Mauricem André na kursach mistrzowskich, a nie sposób znaleźć młodego trębacza, który by o tym nie marzył.
Jaki był André, kiedy grał? Perfekcyjny technicznie, ale też niezwykle muzykalny; skupiony, ale spontaniczny; bojowy, lecz delikatny. Wyjątkowo łączył precyzję obsługi tego fascynującego, ale naprawdę wrednego instrumentu, z wydobywaniem zeń najpiękniejszych fraz, o jakich marzyli kompozytorzy i słuchacze. Te frazy zdawały się płynąć bez końca. Bez przerwy na oddech, który przecież kiedyś musiał brać. W jednej z recenzji kanadyjski krytyk napisał: „Wspinanie się ku dźwiękom tak trudnym jak wysokie Des było dla niego czymś zupełnie banalnym i niewymagającym wysiłku. Podobnie jak kaskady biegników, bez względu na to, czy się wznosiły, czy opadały i jak szybko były grane. W częściach wolnych był natomiast pełen wyrafinowanej ekspresji i umiał tworzyć czyste piękno”.
Oficjalna kariera Maurice’a André skończyła się wkrótce po opublikowaniu w 2003 roku jego biografii, napisanej przez jednego z uczniów, Guya Touvrona. Artysta wyjechał z Paryża do Kraju Basków, gdzie cieszył się przyrodą i mógł wreszcie poświęcić jednej ze swoich pozamuzycznych pasji – rzeźbieniu w drewnie. Zdarzało mu się czasem zagrać publicznie, głównie na oficjalnych obchodach swoich kolejnych urodzin. Podróżował już niewiele, odwiedzając tylko czasem swoje dwa inne domy. Któryś z nich kupił ponoć w całości za pieniądze z wykonywania jednego tylko utworu – II koncertu brandenburskiego Bacha. Gdy go ktoś odwiedzał, poza ciepłym uśmiechem i charakterystycznymi krzaczastymi brwiami, wynosił jeszcze jedno wspomnienie – widok górniczej lampy, którą sędziwy muzyk zawsze trzymał na honorowym miejscu. Przypominała mu młodość w kopalni. Miejscu, które choć nie stało się jego przeznaczeniem, to dało mu siłę, pokorę i życiową mądrość.
Maurice André zmarł w nocy z 25 na 26 lutego 2012 w szpitalu w Bayonne.

 

Autor: Maciej Łukasz Gołębiowski
Źródło: HFiM 4/2012

Pobierz ten artykuł jako PDF