HFM

artykulylista3

 

Pożegnanie z „MHF”

Troop ship farewell 000304-01Po głębszym namyśle podjąłem decyzję, by wycofać się z łamów „Magazynu Hi-Fi”. Przy takiej okazji mogę sobie pozwolić na trochę sentymentalizmu. Liczę, że u starszych stażem audiofilów przywołam trochę miłych wspomnień, a młodszych skłonię do refleksji albo przynajmniej nieco rozbawię opowieściami w stylu retro.


Czasem bywa tak, że jedno wydarzenie gwałtownie zmienia coś w naszym życiu – na przykład rodzi w nas jakąś fascynację. Niektórzy właśnie tak łapią audiofilskiego bakcyla. Moje zainteresowanie sprzętem hi-fi rodziło się jednak inaczej, drogą powolnego rozwoju.
Jak tylko sięgam pamięcią, w domu zawsze był jakiś sprzęt grający. Zostały mi mgliste wspomnienia, jak w wieku kilku lat z zapamiętaniem słuchałem dźwiękowych pocztówek.

 
Z opowiadań rodziców wiem, że domownicy mieli czasami serdecznie dość wielokrotnie odtwarzanego „Ob-La Di, Ob-La Da”. Rodzinny sprzęt stopniowo się rozwijał. Starszy brat zaczął nagrywać kasety na radiomagnetofonie. To były jeszcze czasy świetności klasycznego hi-fi, zanim nastała moda na wideo. Kiedy w domu zagościł magnetofon kasetowy Akai z wbudowanym wzmacniaczem oraz kolumny tej firmy, byłem głęboko przekonany, że to sprzęt bardzo wysokiej jakości. W liceum poznałem kilku kolegów zainteresowanych hi-fi i wzajemnie napędzaliśmy swoje zainteresowania. W końcu audio stało się moim głównym hobby i doprowadziło do decyzji o wyborze inżynierii dźwięku jako kierunku studiów.

Życie w kraju o niewymienialnej walucie, z państwowo sterowanym importem i ubogim rodzimym przemysłem audio miało swoją specyfikę. Samo przeglądanie zagranicznych prospektów było atrakcją. Każdy egzemplarz angielskiego czy amerykańskiego magazynu specjalistycznego był rarytasem, który krążył po znajomych. Bez wątpienia pomocne było mieszkanie w Trójmieście. Marynarze pływający na statkach przybliżali tak zwany Zachód. Do Peweksu czy Baltony chodziło się głównie po to, żeby pooglądać wystawiony sprzęt, a nie na zakupy. Jeśli już coś się kupowało, to zwykle kasety magnetofonowe. No, ale w końcu to właśnie w Peweksie kupiłem swój pierwszy odtwarzacz kompaktowy Philips CD104.

W bogatszych krajach muzyki słuchało się głównie z gramofonu. Jak doskonale pamiętają nieco starsi audiofile, w Polsce używaliśmy przede wszystkim taśm szpulowych i kaset. Ja też tak robiłem, ale wraz z rozwojem audiofilskich ambicji nagrania z radia czy cudzych taśm przestały mi wystarczać. Ambicją było wykonanie nagrań skopiowanych z dobrze wytłoczonych, importowanych winyli. Jakość magnetofonu i zdobywanie płyt służących jako źródło do nagrywania były kluczowymi elementami hobby.
Wszyscy moi znajomi, bez wyjątku, traktowali czarne płyty jako coś bardzo cennego. Żeby pożyczyć winyl, trzeba było mieć przyzwoity gramofon i cieszyć się zaufaniem właściciela krążka. Zdarzało się nawet, że organizowaliśmy nocne sesje nagraniowe z dodatkowym magnetofonem pożyczonym od znajomego, żeby robić dwie kopie jednocześnie i w ten sposób optymalnie wykorzystać okazję. Te wspomnienia wciąż budzą uśmiech.
Gromadzenie nagrań było sporym problemem, za to radość z wypożyczenia poszukiwanej płyty – wielka. Jeden ze znajomych kupował czasem płyty, ale nie miał własnego gramofonu i przynosił do nas swoje nabytki, by je przesłuchać i ewentualnie przegrać. Doskonale pamiętam, jak z pietyzmem rozpakowaliśmy przyniesiony przez niego nowiutki egzemplarz „The Wall”.

Kilka wstępnych etapów rozwijania zainteresowania hi-fi przeszedłem, słuchając głównie sprzętu, który był w domu. Zapoczątkowanie odsłuchów cudzych urządzeń było jednak nieuniknione. Pierwsze audiofilskie odwiedziny wspomnę raczej z powodów porządkowych niż ze względu na ich znaczenie dla kształtowania moich poglądów. System składał się z wyższych modeli znanych japońskich producentów i był zainstalowany w meblościance, w pokoju w bloku. Zrobił na mnie spore wrażenie, ale nie przedefiniował podejścia do zagadnienia czy sposobu słuchania. Było to lepsze wydanie tego, co znałem już wcześniej.

Wreszcie przyszedł czas na zetknięcie z systemem, który odmienił moje postrzeganie hi-fi. Tworzyły go kolumny B&W DM110, wzmacniacz NAD 3020 i magnetofon Nakamichi LX3 (źródłem nagrań był ponoć Linn LP12). Muzyka rozbrzmiewała w sporym pokoju w starym budownictwie i z dobrze ustawionych kolumn. Teraz prawdopodobnie dźwięk z tego zestawu dałby sporo powodów do krytyki, ale wówczas było inaczej. Zaskoczyła i zauroczyła mnie stereofonia, podobnie jak podejście do równowagi barw. Odkryciem okazał się krąg słabo mi wcześniej znanych firm brytyjskich. Po raz pierwszy uświadomiłem też sobie wpływ pomieszczenia i sposobu ustawienia kolumn na brzmienie zestawu. Po tym odsłuchu zacząłem poszukiwać w sprzęcie innych wartości i zmieniłem obszar, na którym owe poszukiwania były prowadzone.

Kolejne odsłuchy i lektura zagranicznych czasopism szybko doprowadziły mnie do przekonania, że zdobyłem sporą wiedzę o audio, ale było to fałszywe i mało samokrytyczne mniemanie. Tak naprawdę dopiero rozpoczynałem swoją przygodę, a droga, na którą wówczas wkroczyłem, doprowadziła do powstania „Magazynu Hi-Fi”, witryny hifi.pl, mnóstwa artykułów i wielu konstrukcji kolumn. Przyniosła wiele przeżyć, które wypełniły sporą część życia.
Szczerze przyznaję, że emocje związane z muzyką i sprzętem ją odtwarzającym są trochę mniej intensywne niż kiedyś, jednak nie wygasły. Biorąc pod uwagę, jak wiele czasu upłynęło, ta konkluzja wydaje mi się bardzo optymistyczna.

 

Autor: Grzegorz Swiniarski
Źródło: Magazyn HiFi 01/2014

Pobierz ten artykuł jako PDF