HFM

artykulylista3

 

Fonobiznes


Poprzedni wstępniak gorzko podsumował środowisko muzyczne. Ten pokaże sprawę z innej strony.
Utarło się przekonanie, że producenci muzyczni to wampiry wysysające krew z artystów i klientów. W zasadzie niepotrzebne ogniwo pomiędzy tymi dwoma biegunami. Bogaci i opaśli wyzyskiwacze z nieodzownym cygarem w zębach.

Okazuje się, że obecnie rynek zaczyna pomijać etap producenta, bo muzycy coraz częściej sami wydają płyty. Ta radosna wieść traci jednak wymiar sprawiedliwości społecznej, bo owe płyty okazują się szare niczym rzeczywistość w czasach komuny.
Kolega zrobił okładkę, nagraliśmy w piwnicy, wytłoczyliśmy w najtańszym zakładzie, a płyta jest dostępna przez stronę internetową, czasem na Allegro i oczywiście – na koncertach, o ile takie są. Robi się byle jak, byle gdzie, byle było.
Klient za to narzeka: kiedyś to były okładki! Prawdziwe dzieła sztuki.
Na album ulubionego zespołu czekało się rok, ale kiedy już wyszedł – urywało łeb. No i muzyka już nie taka. Czyli: jak się nie obrócić, zawsze dupa z tyłu.
Problemem, który spowodował zanik tych wartości, są oczywiście pieniądze.

Wykładał je producent, tak, ten gość z cygarem, i nie były to małe pliki, ale walizki banknotów. Studio kosztuje i „bilinguje” za godzinę; dźwiękowiec tak samo. Mimo to bywało, że zespół siedział miesiące i pracował, szlifował; rodziły się nawet nowe koncepcje.
Potem artysta grafik, nierzadko wybitny, projektował okładkę. Tłoczono tysiące, a nawet setki tysięcy albumów. Robiło się promocję w mediach, które też wystawiały za to rachunki. Zdrowy kapitalizm. Ale jak był sukces, to płyta zarabiała na kilka kolejnych i można było ryzykować. Po to właśnie był producent: żeby dopilnować, zapewnić, co trzeba, a przede wszystkim – żeby biegać do bankomatu. Kiedy jednak rozpoznał talent, nie wahał się ryzykować kapitałem. Wiedział, że jeśli ludzie pokochają muzykę, to kupią płyty.
Muzycy zawsze narzekali na producentów, ale mimo pewności swojego geniuszu jakoś nie ryzykowali, na przykład biorąc kredyt pod mieszkanie perkusisty, dom pianisty i nerkę kontrabasisty. Dać miał kto inny, ale kiedy album odniósł sukces, brać miał kto? Jak myślicie, jakiej odpowiedzi na to pytanie udzieli tak zwana „opinia publiczna”?
Obecnie producent wie, że ludzie płyty nie kupią. Bo mają laptoki, ajbuki, ajfony i najgłębsze przekonanie, że sztuka należy im się za darmo. Muzyka oderwała się już od nośnika i poszybowała w chmurę. Trach i już mamy skopiowaną płytę. A co? Niech zarabiają na koncertach; to inwestycja w popularność.

Niestety, to bardzo krótkowzroczne myślenie, a jego skutki już widać. Stanąłem ostatnio przed koniecznością dotłoczenia pewnej płyty. Pierwsze wydanie kilka lat temu od strony biznesowej wyglądało tak: po nagraniu, przygotowaniu, a więc poniesieniu największych nakładów finansowych – których, uwaga, nie uwzględniamy w dalszej kalkulacji – koszt samego tłoczenia, z pudełkiem i książeczką, wynosił około 7 zł. Hurtownik płacił 22 zł. Obecnie, kiedy poznałem kalkulację, omal się nie przewróciłem: koszt albumu to 11 zł; hurtownik płaci 17 zł. Czyli trzeba sprzedać ponad 70 % nakładu, żeby wyjść na zero. Płatność po 90 dniach, ratami, zależnie od sprzedaży. Każdy, nawet mało rozgarnięty w matematyce, człowiek podejmie decyzję: nie robić, bo się umoczy.
No to tniemy koszty: zamiast złota da się sreberko. Wypasiona książeczka do kosza; zostawi się karteczkę. Do tego pudełko – oczywiście najtańsze. Hurtownicy, tłocznie i inni podnieśli jednostkowe marże, bo spadły obroty. Można zwalniać ludzi, ale to zapewne uznacie za niesprawiedliwe. Nawet ich za to nie winię, tylko pytam: gdzie jest opłacalność?

Powiecie: można wpuścić do sieci. Niech ludzie słuchają, a talent się obroni. Potem zarobi na koncertach. Pozostaje jednak drobiazg, właśnie ten pominięty w kalkulacjach – a kuku – muzykę trzeba nagrać.
Artystów znam wielu i skądinąd wiem, że kiedy przychodzi do liczenia tak zwanych „środków”, bywają lepsi od profesora matematyki, chociaż głowa w chmurach. Początkujący grajek jest biedny, bo mu producent nie dał. Zaczyna więc odchudzanie procesu twórczego. Najpierw były tanie studia na prowincji. No, ale trzeba gdzieś mieszkać, a hotele za granie do kotleta wyrka nie dają. Z tego powodu powstały studia domowe. We własnym mieszkaniu buduje się małe pomieszczenie dla wokalisty, a band nagrywa w piwnicy. Na mikrofonach, których cenę i stan nietrudno przewidzieć. Ale mikrofon i legalny program do miksu też odejdzie niedługo w przeszłość, bo ktoś w końcu wpadnie na genialny pomysł, że przecież ma to wszystko w ajfonie. I tak fonografia wróci do swoich korzeni, czyli telefonu ze swoistą sekretarką, który zastąpi studio.

Akustyka, jakość – kto się będzie nad tym zastanawiał? Zrozumiałe jest też, że w takim komforcie nagrywa się szybko, z tańszymi muzykami sesyjnymi. Chociaż tu akurat powrócił do łask barter: ja ci nagram bas, a ty mi zaśpiewasz. Jeżeli nie wierzycie, to zajrzyjcie do obowiązkowej rubryki podziękowań w książeczce płyty. Często zajmują połowę „poligrafii”, a oznaczają jedno: ci wszyscy ludzie zrobili coś za darmo.
Żeby ostatecznie rozwiać wątpliwości, przypomnę, że muzyk to zawód. Dentysta bierze za borowanie, drwal za rąbanie, a gitarzysta za granie. Oczywiście, muzyk też może się wziąć do „uczciwej pracy” i grać w wolnych chwilach. Ale jak sądzicie, czy „Dark Side of The Moon” powstałoby po fajrancie?

Obejrzyjcie koniecznie filmy o tym, jak Flojdzi nagrywali. To już historia. Może też zastanówcie się, dlaczego obecnie nie ma tak dopieszczonych, perfekcyjnych i przemyślanych albumów.
Sprawa ma także wymiar społeczny. Inżynier Mamoń powiedział, jakie piosenki mu się podobają: te, które zna. A jakie zna? Te, które obecnie wyszuka na jutubie. Jaka tam jest muzyka?
Krótka odpowiedź: tania. A będzie coraz tańsza, bo przekonanie o „prawie darmowego dostępu do sztuki” jest dla otumanionego podobnymi hasłami umysłu równie oczywiste, co zgubne. Bo kto ma zapłacić, jeśli nie odbiorca? Państwo? No to się nie dziwcie, że VAT na pieluszki rośnie. Producent? To zostańcie producentem i na początek kupcie sobie cygaro.
Wiem, że niektórych ten tekst zdenerwował, ale zapewniam: gdyby Bachowi ktoś za kantaty nie płacił, to by ich co tydzień nie pisał. Gdyby ludzie na tacę nie dawali, to by ten ktoś za muzykę nie płacił.

Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 03/2014

Pobierz ten artykuł jako PDF