HFM

artykulylista3

 

Palma tropikalna oraz powszednia

Sabal minor3
Na początku był inny temat i nawet napisałem na ten inny temat cały tekst. Od tego tematu zacznę, a potem niepostrzeżenie przejdę do nowego. Wtedy też wyjaśni się, skąd się ten nowy temat wziął.

Otóż ostatnio przy okazji testowania dużego i skomplikowanego systemu hi-fi zacząłem się po raz kolejny zastanawiać, czym jest hi-end i dla kogo. Nie interesuje mnie (piszę to na wszelki wypadek), czym jest hi-end dla dziennikarza prasy brukowej, który między informacją o biuście panny Oodles O’Quinn a newsem o hrabim Zenonie, uśmiercającym kochankę żywym pytonem, wstawia wiadomość o kosztownych kablach i wariatach, którzy ich podobno słuchają. Chodzi mi o to, czym jest hi-end dla konstruktora i czym jest dla słuchacza.
Takie refleksje nachodzą mnie, gdy staję przed zjawiskiem, które ogarnąć trudniej niż zwykle. Ale nie ma co się oszukiwać: w hi-endzie takie zjawiska są częste, zwłaszcza w przypadku manufaktur, w których decydującą rolę odgrywają nie księgowi i dział marketingu, ale sami konstruktorzy. Księgowy lub specjalista od sprzedaży zawsze będzie wolał produkt podobny do konkurencji (choć w miarę możności lepszy). Konstruktorzy wolą szlifować własne pomysły do granic wykonalności i nie przejmują się faktem, że w jakiejś Japonii czy USA za podobne pieniądze można dostać sprzęt grający i wyglądający „normalnie”. Chęć zrobienia czegoś najlepszego i różnego od innych jest często przemożna.

Wciąż za najwybitniejszy (w sensie pozytywnym) przykład wzornictwa uważam pewną starą kolumnę Jadis. Była fantastyczna jak koszmar senny pijanego Salvadora Dali i według mnie przepiękna, choć na pewno znalazłoby się wielu chętnych do krytyki. Typowe odbicie, palma tropikalna, ale co za styl! Gdy jednak znany konstruktor umieszcza na swoim urządzeniu coś wyglądającego jak miniaturowy żuraw studzienny, muszę zaprotestować. Nie warto się wyróżniać za cenę ucieczki klientów. „Ludzie zwiewają od naszych urządzeń jak od zarazy” – to ciekawy slogan reklamowy, podobny w skutkach do wymyślonego przez mego serdecznego przyjaciela kawałka pt.: „Mamy już przerzuty do wszystkich województw”. Chodziło, zdaje się, o oddziały banku. Jednak to raczej żart nie do odgrzewania.
Z dźwiękiem jest podobnie – wielu lubi się wyróżnić. Konstruktor często wręcz latami szlifował brzmienie swych kolumn, zwykle w określonym systemie, jednocześnie dopasowując do tego dźwięku pomieszczenie odsłuchowe z jego akustyką. Potem taki wypieszczony i wyszlifowany system idzie „do ludzi” (np. na Audio Show) i efekt, jako to mówią, bywa mieszany. Najczęściej takie urządzenie brzmi zupełnie inaczej niż w pokoju odsłuchowym firmy. Zwykle gorzej albo po prostu dziwacznie. Co robić? Co ma zrobić na przykład recenzent? Uważam, że recenzent, dostając do ręki obiecujące kuriozum, nie powinien ukrywać, że to jednak kuriozum. Recenzja ma być dobra, a nie koniecznie pozytywna. Dobra, czyli dobrze napisana. Wiąże się to trochę ze starym powiedzeniem o kimś, kto potrafi powiedzieć „spier...” w taki sposób, że ofiara czuje podniecenie na myśl o czekającej podróży. Kiedyś kupiłem kolumny na podstawie mocno sceptycznej recenzji i nigdy tej decyzji nie żałowałem. Dlaczego je kupiłem? Bo ich posłuchałem. A dlaczego posłuchałem? Bo recenzja była dobrze, zajmująco napisana, umiejętnie ukazując cechy testowanego sprzętu. Lepiej pisać dobrze, wnikliwie i ciekawie o kontrowersyjnym dźwięku wynikającym z czyjegoś autentycznego natchnienia, niż wypisywać zawsze te same gładkie komunały o zawsze takich samych banalnych gratach. Tak zawsze widziałem swoje miejsce w tym interesie. Miejsce na recenzję w czasopiśmie ma się różnić od miejsca na reklamę, w przeciwnym razie czytelnicy nie znajdą nic dla siebie w takim piśmie i będą raczej kupować „Politykę”, zaś redaktorzy zejdą na złą drogę i zaczną pić więcej wódki niż zwykle.

I teraz zapowiedziany zwrot akcji. Niedawno zaproponowano mi udział w przedsięwzięciu stawiającym na głowie opisane wyżej zasady. Mówiąc krótko, duża firma dystrybucyjna (producenci nie są tak bezczelni) postanowiła mieć mocne wejście i zaproponowała mi, aby moje (i innych osób) recenzje były stale korygowane przez osoby wyznaczone przez tę firmę, w celu uzyskania oczekiwanego, skrajnie pozytywnego brzmienia. Uzasadnieniem miał być fakt, że dystrybutor ten zamieszcza reklamy, co najwidoczniej w czyichś oczach miało oznaczać akt nabycia nie tylko miejsca na stronie. Otóż nie, misie smutne, to nie oznacza. Tak zwane artykuły sponsorowane są formą reklamy, płaci się za nie oddzielnie i zwykle nie piszą ich recenzenci. Recenzent może przez uprzejmość dać wam recenzję do przeczytania przed publikacją i na tym kończą się jego obowiązki kurtuazyjne. Jeśli oczekujecie bardzo dobrych opinii, to dawajcie mi do oceny bardzo dobry sprzęt.

I wiecie Państwo, co jest ciekawe? Jakoś podobnych żądań nigdy nie miałem ze strony konstruktorów i producentów tych opisanych wcześniej odjazdowych, niekiedy grających naprawdę dziwnie klocków. To tylko dystrybutorzy zwyczajszczyzny co jakiś czas wpadają na pomysł, jak by tu poprawić coś, co od dawna działa. Można by powiedzieć, że komuś odbija palma. Była kiedyś taka margaryna w PRL, bardzo tani, powszedni produkt.



Autor: Alek Rachwald
Źródło: HFiM 02/2014

Pobierz ten artykuł jako PDF