HFM

artykulylista3

 

Z tymi nie gramy, z tamtymi Grammy

Przypomniała mi się pewna anegdota. Mam nadzieję, że nie przekręcę, ale nawet gdyby, sens zostanie. W czasie festiwalu Warszawska Jesień Jerzy Waldorff ze znajomym wychodzili z koncertu. Dostrzegli na schodach dwóch młodych krytyków, którzy namiętnie dyskutowali. Pan Jerzy skomentował: „Wiesz, ile oni by dali za to, żeby wiedzieć, czy im się podobało?”.


Myślę, że tę sytuację można przenieść na polski rynek muzyczny, a już szczególnie na „leśnych dziadków”, czyli Polskie Środowisko Jazzowe. Wiem, że pisanie wielkimi literami jest błędem ortograficznym, ale znając nadęcie, zadęcie i chyba przede wszystkim – zacięcie jego przedstawicieli, naraziłbym się śmiertelnie wielu osobom. Co mam zresztą w najgłębszym poważaniu. Tak się składa, że udało mi się w tymże „środowisku” kilka razy zamieszać, ale chyba tylko dlatego, że nigdy do niego nie należałem, ani nie czułem się jego częścią. Do dziś zresztą uważam, że zamknięcie się w tym kamiennym (choć bardziej pasowałoby – betonowym) kręgu oznacza dla muzyka czy producenta śmierć przez bunga-bunga. Czyli nieustającą miłość wszystkich członków. W kupie siła.


Tymczasem z wewnętrznej perspektywy trudno zrozumieć, że to tak naprawdę kupka. Na dodatek pierza, bo gdzie wiaterek dmuchnie, tam poleci. Jak Pan Bóg modny, to gramy kościelne pieśni, jak patriotyzm – to flaga na okładce płyty. Mamy Rok Chopina, no to wyścig do kasy, bo ministerstwo można wydoić. Jak się ma dojścia albo koledzy „ze środowiska” nie podłożą świni. A grupa zwarta, jak monolit. Trzeba powalczyć, żeby dopuścili; podobno warto. Wtedy nagrody się sypią. Fryderyki, plebiscyty, jazz-topy. Czy zauważyliście Państwo, że to karuzela kilku nazwisk, które powtarzają się z regularnością koncertów Maryli Rodowicz w Opolu (a może Sopocie – nie rozróżniam tych festiwali). Nic do Maryli nie mam, ani też do muzyków, którzy te laurki odbierają, bo przeważnie dobrzy i sam na nich głosowałem. Jednak gdy wydawałem płyty, podchodziłem do tego bardziej emocjonalnie. Bo wiadomo – chciałoby się coś dostać.
Raz nawet dałem upust swojemu żalowi, czego do dzisiaj żałuję, bo nie było warto.


Zrozumiałem to, kiedy poznałem Włodka Pawlika. On zawsze miał do tego stosunek ambiwalentny, za co chyba go wspomniane środowisko nigdy „nie dopuściło”, a jeżeli już, to chyba dla żartu. Bo jak nazwać nagrodę „jazzowy muzyk roku” w kategorii… „organy”? To może być przykre. Pamiętam czas wydania albumu „Grand Piano”. Pewnie jestem nieskromny i wiele osób posądzi mnie o megalomanię, ale uważam, że w tamtym roku nie wyszła żadna płyta tak świeża, tak ciekawa w swojej idei i w pewnym sensie niepowtarzalna. Wielu krytyków (recenzje trzeba „wychodzić” i „wyprosić”) napisało ciepłe słowa, a środowisko co? Żeby nie powiedzieć brzydkiego słowa: nic. Podobnie przyjęto wydane w tym roku „Kolędy” (nie przeze mnie) – wspaniałą płytę, jakże inną od tysiąca banalnych przeróbek do tańca i konsumpcji. Jedyny wyjątek stanowił „Tykocin”, ale to chyba ze względu na obecność Breckera. Bo „środowisko” respekt czuje przed wielkim zagranicznym artystą i jeżeli taki zagra z naszym, to trzeba dać. Włodka zauważył za to świat filmu i tam odniósł on sukcesy bardziej spektakularne niż jakikolwiek współczesny artysta jazzowy. Na „leśnych dziadkach” wielkiego wrażenia to nie zrobiło, co pokazują i pokażą najbliższe plebiscyty. A trochę dalsze?


To już inna sprawa, bo gruchnęło jak z jasnego nieba, a ziemia zatrzęsła się w posadach. Tak, że mocniej nie mogło. Grammy!
Wiele osób zastanawia się, co to da i komu. Jak zmieni się polski jazz? Jak wpłynie to na środowisko, na postrzeganie muzyki. Ile na tym zyska polska kultura? A ja się cieszę, bo znam odpowiedź. Włodkowi da niesłychany prestiż, jeszcze większy dystans do marności tego świata (choć trudno o taki, jaki już ma), a reszcie nic. Czyli wszystkim to, co im się należało.
A młodym krytykom ze schodów nareszcie da jednoznaczną odpowiedź, że im się podobało. Jeżeli teraz posypią się nagrody, dyplomy, wyrazy uznania, to tylko pokaże pustkę i marność „środowiska”, a także jego… niefachowość? Brak spojrzenia z perspektywy wyższej niż „pytanie na śniadanie”? Bo czy nie nagrywał od lat? Nie koncertował? Nie pisał? Nagle stał się wybitnym, a może nawet „najwybitniejszym polskim muzykiem lub choćby pianistą”? Wypada zapytać: gdzieście Państwo wtedy byli? Kto głosował, jurorował, lansował, dostrzegał, doceniał i cmokał z okazji premiery najnowszego albumu? A może artysta wystrzelił talentem dopiero teraz?


A może odpowiedź jest gdzie indziej? Włodek nigdy się nie „sprostytuował” poszukiwaniem tematów i okazji pod publiczkę, dofinansowanie, gusta stadne, ani polityczne zapotrzebowanie. Być może dlatego jego wielkość można było dostrzec tylko z bardzo, bardzo daleka. Bo w to, że ktokolwiek ze „środowiska” jeszcze słucha muzyki i potrafi ją właściwie ocenić, nie uwierzę. No, chyba że ta (jak powiedział Frank Zappa) podejdzie i kopnie je w dupę. Co właśnie się wydarzyło i za co Opatrzności szczerze jestem wdzięczny. Bo wiedzę w tym Czyjś palec, co jeśli nie pogroził, to przynajmniej pokazał kierunek stadu baranków.



Autor: Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 02/2014

Pobierz ten artykuł jako PDF