HFM

artykulylista3

 

Inflacja w kosmosie

Co jakiś czas ogłasza się w mediach, że w zeszłym roku inflacja osiągnęła poziom kilku procent. To jeszcze nie powód do paniki, ale myślę, że gdyby na liczniku pojawiły się dwie cyfry, ekonomiści powyrywaliby sobie stawy od załamywania rąk, a na niebie pokazałaby się dziura wielkości Księżyca.

Tymczasem mój ulubiony serek jest droższy o prawie 30 % niż ubiegłej wiosny, prąd szybuje tak, że nie opłaca się nim pieścić i dosłownie każdy towar codziennego użytku staje się luksusem. Jeżeli cofniemy się o 10 lat, okaże się, że mamy do czynienia z ponaddwukrotnym wzrostem cen. Nie dysponuję twardymi danymi, ale pamiętam, że wydając 200 zł na zakupy, zapełniałem nimi prawie cały kosz, a teraz ledwie przykrywam dno.
Wizyta w sklepiku osiedlowym prowadzi do smutniejszych wniosków. Każdy zapewne zna to uczucie, kiedy przy kasie zostawił stówkę, a przychodząc do domu wyłożył dobra na stół i było tego tyle, co nic…


Wiem, że do inflacji liczą się też lokomotywy i pasza dla kanarków. Są też zabawki dla bogatych, jak choćby sprzęt hi-fi z wyższej półki. Pomijając fakt, że to jedne z niewielu przedmiotów, które przynajmniej starają się utrzymać jakość, widzę tu wręcz żerowanie stada wilków. Dosłownie każdy nowy model kolumn, wzmacniacza czy gramofonu uznanej firmy jest wyraźnie droższy od poprzednika. Dlatego czekanie na nowości jakoś przestało nieść ze sobą emocje. Następca MA7000 może będzie i lepszy, ale pewnie McIntosh zawoła za niego 50 tysięcy. Kolejny przykład – Tempo VI. Cena: 12000 zł. Dzisiaj to już okazja, jak nowe futro w lumpeksie, bo Tempo 25 (ta sama obudowa, inny tweeter) to już 16000 zł. Pomijając, że uważam „szóstkę” za kolumnę lepszą, to aż się boję premiery Tempo VII. „Najbiedniej” przyjdzie za nie zapłacić 20000 zł, choćby zmienili tylko kilka oporników w zwrotnicy.
Z drugiej strony, mamy plastikowe „ścierwo” z marketów, w postaci kompletnych systemów do kina domowego czy odtwarzaczy DVD za 99 zł. Te powstają na razie w Chinach, ale obyśmy nie przeżyli po raz drugi przypadku Hondy. Na początku samochody tej firmy uznawane były w USA za szajs, a teraz wygrywają z markami, które wówczas uznawano za luksusowe. Dzisiaj napis „Made in China” budzi mieszane uczucia, ale poczekajmy 10 lat. Z niepokojem odnajduję w mediach informacje o konieczności inwestowania w Afryce. Za stary wróbel jestem, by uwierzyć, że wypływa ona z humanistycznych pobudek. A jeżeli ten rynek penetrują Chińczycy, to zapala mi się czerwona lampka. Być może siła robocza w Państwie Środka staje się już za droga i trzeba szukać innych opcji, aby supermarkety mogły dalej organizować promocje? Jeżeli moje słowa się spełnią, w nieodległej perspektywie możemy oczekiwać powiedzenia: „solidna chińska robota”. Natomiast większość sprzętu, a potem już każda koszulka, zegarek czy lampka będą nosić sygnaturkę „Made in Africa”. Z jednej strony – gwarantuje to dalszy „żer dla skner”; z drugiej – tam przeniosą produkcję również „brytyjskie legendy hi-fi”, co nie przeszkodzi im coraz wyżej cenić swoje produkty.
Jak temu zapobiec? Najprościej, bojkotując pierwsze jaskółki nowego i ich nie kupując. Ja mam jednak inną teorię, powiedzmy, że nakreśloną z większym rozmachem.
Problemy firm i szarych ludzi wynikają z zadłużenia. Wszystkie kraje toną w długach. Klasa średnia bogatych społeczeństw z eleganckich domów przenosi się pod mosty. I dziwi mnie, że „nikt” nie wie, dlaczego. Historia każdej niemal cywilizacji wskazuje, że tam, gdzie była lichwa, pojawiało się zło, nędza i wojny. Dlatego przez większość historii ludzkości była ona zabroniona, a czasem nawet karana śmiercią. Bo do czego ona prowadzi?
Jakiś czas temu „poważny ośrodek naukowy” wyliczył łączne zadłużenie wszystkich krajów i ludzi z osobna na trzykrotną wartość naszego globu. Z podatkami, przedsiębiorstwami, gruntami, złożami surowców itp. Pojawia się więc pytanie: jak „uczciwie” spłacić ten kredyt? Oczywiście, można sprzedawać także ludzi (siebie, rodzinę, dzieci, podatników-obywateli), ale rosnąca góra odsetek szybko sprawi, że dojdziemy do punktu wyjścia. To tylko kwestia czasu.
I tutaj rodzi się mój pomysł na naprawę sytuacji ekonomicznej świata. W ostatnim czasie wiele się mówi o odkrywaniu planet, na których może istnieć życie. Sprawa przyspiesza, bo coraz częściej mówi się o „Ziemi 2”, na którą można by polecieć. Szacunki wskazują, że takie Ziemie znajdują się coraz bliżej. Wierzę w potęgę ludzkiego umysłu, więc podróż to zapewne również kwestia czasu. Wobec tego należy zintensyfikować wysiłki, odnaleźć kilka gościnnych planet i trzy przekazać obecnym wierzycielom. Dług będzie spłacony i można zaczynać od początku.
Najlepszy scenariusz zakładałby sfinansowanie w formie odsetek od odsetek lotu do nowych światów lichwiarzom. Byłoby to jednak zbyt okrutne. Bo nawet gdyby były to krainy mlekiem i miodem płynące, poumierają z głodu. Sami bowiem nic nie produkują i są w stanie egzystować tylko na bazie dóbr wytworzonych przez innych.
Pozostaje rozwiązanie doraźne. Pożyczyć Afryce 100 ton zadrukowanego papieru, a potem niech byli wojownicy i koczownicy zasuwają 12 godzin dziennie za miskę ryżu i odsetki od „pomocy”. To pozwoli wyprodukować kolejne miliony plastikowych samograjów za 100 zł, które będziecie mogli kupić na raty. Na niższe ceny bym jednak nie liczył, bo im więcej pieniędzy w obiegu, tym mniejsza ich wartość.

Autor: Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 03/2013

Pobierz ten artykuł jako PDF