HFM

artykulylista3

 

Te nasze kropeczki

Szanowni Państwo, dzisiejsza lekcja będzie poświęcona tandecie. Tym razem nie będę się zajmował tandetnym sprzętem i przedmiotami nietrwałymi, tylko przeciwnie, czymś trwalszym od spiżu. Mam na myśli tandetę estetyczną, ukrytą w poezji (w tym śpiewanej i słuchanej) oraz w prozie.

Uważa się, że tandeta jest czymś złym. Tandetne przedmioty są nietrwałe, niepraktyczne; mogą być nawet niebezpieczne dla użytkownika. Gdy spojrzeć na problem od strony muzyki, też nie jest różowo. Tandetna zwrotka, zaśpiewana przez osobę o dużej sile oddziaływania („spal żółte kalendarze”), też może być niebezpieczna, w tym wypadku dla odczuwania estetycznego słuchacza. W dodatku jest trwała nieprzytomnie: maszynka do golenia „Polska krew”, którą gardło podcinali sobie i dziad, i wnuk, dawno zardzewiała na wysypisku lub po przetopieniu weszła w skład pancerza KTO Rosomak, natomiast wspomniana fraza straszy od pięćdziesięciu lat. Tylko właśnie: jak konkretnie ona straszy? Co się dzieje z naszymi tandetnymi do bólu canzonami?


Swego czasu uważałem, że byłoby naprawdę z pożytkiem, gdyby z lektur szkolnych wyrzucić szereg ponurych, nierzadko grafomańskich opowiastek. Pamiętamy perwersyjny dreszcz, gdy baba wyjmowała z pieca prawdziwego trupa („Antek”), gdy ubogi skrzypek dogorywał pod ciosami nieokrzesanego prostaka („Janko Muzykant”), potworne przypadłości „Naszej szkapy” czy makabryczną grę między małżeństwem z „Kamizelki”. Wszystkie te utwory w świetle surowych kryteriów są dyskusyjne literacko, a ich wymowa – co najmniej dziwna. W kanonie lektur znalazły się, aby uzmysłowić małym czytelnikom, jak źle i strasznie było za szeroko pojętej sanacji, mimo że w większości nie są to utwory dla dzieci. A przecież na tym nie koniec. Jest jeszcze Żeromski, w swoich najbardziej natchnionych i upoetyzowanych osiągnięciach nie nadający się do czytania. Podobno się zestarzał, ale mam wrażenie, że ten język nigdy nie był na swoim miejscu. Z wielu utworów tego autora ocalało tylko przesłanie. Jego idee są świeże, ale sposób ich przekazania powoduje u czytelnika drgawki. Co w takim razie z tej lektury nam zostaje? Napis na cokole „Unsere szkapa”? A może tylko wiatr od morza?
Nie wiem, skąd się bierze to zjawisko, ale mnóstwo potworków pochodzenia kulturalnego weszło na stałe do kodu porozumiewania się. Fragment refrenu głupawej piosenki czy parę słów z niestrawnego opowiadania wciąż ma siłę łączenia pokoleń. Jakoś tak już jest, że jeśli powołam się w rozmowie na pierwszy siwy włos, wspomnę sznur kormoranów albo zaproponuję zrobienie czegoś w trzy zdrowaśki, zostanę zrozumiany w mgnieniu oka. Znacznie łatwiej, niż gdybym mówił przez piętnaście minut okrągłymi zdaniami.
Weźmy takiego Janka Muzykanta. To już nie tytuł opowiadania, to związek frazeologiczny, wciąż w użyciu. Był już przecież Janko Ryzykant, a ktoś (nie pamiętam już, kto) dokonał nawet fuzji dwóch legendarnych postaci naszego dzieciństwa i stworzył Antka Muzykanta (zapewne galopującego wierzchem na naszej szkapie). Zabierzcie nam opowiadanie o tym godnym pożałowania bohaterze i po paru latach okaże się, że nić porozumienia między generacjami została naderwana. Spojrzę na jakiś domorosły talent i nazwę go Jankiem Muzykantem, a mój wnuk na to: „Nie znam człowieka”. Koszmar, prawda? Agnieszka Osiecka pisała kiedyś o kodach, którymi porozumiewało się towarzystwo (wtedy było tylko jedno). Na przykład mówiło się, że był człowiek, który miał jedną nogę krótszą. Jak wiadomo, człowiek ten miał za to drugą nogę dłuższą, co wprowadzało pewien naturalny porządek. A tu nagle przychodzi jakaś i zamiast dopowiedzieć po ludzku, mówi: „Biedny człowiek”. Też koszmar.
Oczywiście, jeśli chodzi o muzykę, nie ma tak wielkich możliwości kombinacji, jak w przypadku listy lektur szkolnych. Trudno zakazać piosenki w radiu. I tak wciąż nowe pokolenia dowiadują się o istnieniu kolorowych jarmarków i blaszanych zegarków. Płytkie, niekiedy grafomańskie zwroty autorów takich jak Urgacz, Choiński czy Gałkowski tworzą pewną atmosferę, kapral goni i goni to cholerne jabłuszko, a drób wciąż lgnie do roślin, na co zwracał uwagę jeszcze sam Jeremi Przybora. I muszę powiedzieć, że sytuacja, w której za zanucenie paru taktów piosenki „Poppa piccolino” można dostać po buzi od panny o nieco zbyt krótkich odnóżach, ma wciąż swój urok.
Swego czasu w autobusie na odcinku Hajnówka-Białystok zdarzyło mi się usłyszeć fragment utworu, nadawanego przez szofera z kasety (Tuwim napisałby „szofra”; też tandeta, ale czcigodna). Zapamiętałem dwuwiersz, który do końca życia będę w stanie powtórzyć z dokładnością komputera: „DziewczynO, dziewczynO, dziewczynO zła/serce masz jak wąż kobrA” (zachowałem oryginalne akcenty). To było estetyczne katharsis. Nie wiem, czy poza mną słyszał tę frazę jakiś prawdziwy pisarz, który będzie w stanie przetworzyć ją na użytek wieczny. Na wszelki wypadek powtarzam tutaj, aby uchronić od zapomnienia niezwykły kawałek polskiej mowy. Której to mowie ktoś, zapewne nie wiedząc o tym, przysporzył niewielki, kuriozalny klawiszyk.
Nie narzekajmy więc, proszę Państwa, na te nasze majteczki w kropeczki. To jest w pewnym sensie koszmar, zgoda. Ale ten koszmar ma pewien sens. „Biedroneczki są w kropeczki i to chwalą sobie. U motylka plamek kilka…” Dobranoc Państwu.

Autor: Alek Rachwald
Źródło: HFiM 01/2013

Pobierz ten artykuł jako PDF