HFM

Nowe testy

czytajwszystkieaktualnosci2

 

Siedmiu Wspaniałych

76 79 112017 001Listopad jest miesiącem szczególnym. Wspominamy w nim tych, których nie ma już wśród nas. Nie sposób oddać czci wszystkim zasłużonym muzykom, którzy odeszli w ciągu ostatniego roku. Pozwalam więc sobie na krótkie przedstawienie sylwetek moich „osobistych” wielkich nieobecnych. Myślę, że poniżsi bohaterowie są ważni także dla wielu naszych czytelników.


Greg Lake (1947-2016)

Był znanym i cenionym muzykiem z kręgu rocka progresywnego. Jego głos stanowi wizytówkę klasycznych już utworów i albumów tego gatunku. To on śpiewał w „przebojach” King Crimson, takich jak „Epitaph”, „In the Court of the Crimson King”, „21st Century Schizoid Man”, „I talk to the Wind”, a także na znakomitych płytach legendarnego tria Emerson, Lake and Palmer: „Trilogy”, „Tarkus” czy „Pictures at an Exhibition”. To jego głos słychać w słynnych hitach „Lucky Man” czy „C’est la vie”. Delikatność barwy Lake’a wpisała się w poetycką wrażliwość niebanalnej odmiany rocka, która łączyła się z jazzem i muzyką klasyczną.
Greg Lake był również znakomitym basistą. Prócz współtworzenia dwóch pierwszych albumów King Crimson zagrał na najważniejszych płytach Emerson, Lake and Palmer (na marginesie warto odnotować, że z wielkiego tria został już tylko Carl Palmer, bo Keith Emerson opuścił nas 11 marca 2016 roku).
Pięć płyt z udziałem Grega Lake’a, które warto mieć w kolekcji:
76 79 112017 002
1.    King Crimson „In the Court of the Crimson King” (1969)
To najbardziej znany krążek brytyjskiej legendy. Dla zagorzałych fanów późniejszej muzyki Karmazynowego Króla – błogosławieństwo, ale również przekleństwo. To dzięki niemu wszyscy wiedzą, czym jest King Crimson, ale też dla wielu zespół ten zaczął się i skończył właśnie na tej płycie. No cóż, nie jest to jedyny krążek zespołu Roberta Frippa, jaki powinno się znać, ale z pewnością stanowi ważny element w historii rocka. A Greg Lake z powodzeniem przechodzi tu od przesterowanego krzyku, przez szlachetny patos, do kojącej liryczności.
76 79 112017 002
2.    Emerson, Lake and Palmer „Trilogy” (1972)
Być może takie płyty ELP jak „Tarkus” czy „Pictures at an Exhibition” ceni się
wyżej, ale to właśnie na „Trilogy” wokal Lake’a słychać częściej. Muzycznie jest to potężna rozpiętość emocji, a otwierający drugą stronę utwór tytułowy stanowi esencję wspaniałości gatunku i potwierdzenie tezy, że zespołowi bliżej do filharmonii niż do dyskoteki.
76 79 112017 002
3.    Emerson, Lake and Palmer „Pictures at an Exhibition” (1971)
Perfekcyjny przekład na język rockowo-jazzowy dzieła muzyki poważnej. Chodzi o „Obrazki z wystawy” Modesta Musorgskiego – cykl fortepianowych miniatur, skomponowanych w 1874 roku. Bardzo inteligentne, momentami dowcipne, czasem patetyczne wariacje na temat wielkiego utworu rosyjskiego kompozytora. Idealny początek przygody z klasyką dla fana rocka. Może jednak nie trzeba zaczynać od Bacha?
76 79 112017 002
4.    Emerson, Lake and Palmer „Tarkus” (1971)
Kultowa płyta z kultową suitą tytułową, zajmującą całą stronę „A”. Absolutna podstawa dla miłośników rocka progresywnego.
76 79 112017 002
5.    King Crimson „In the Wake of Poseidon” (1970)
Druga płyta Karmazynowego Króla, zjechana przez krytyków i mniej popularna wśród fanów, bo niby popłuczyny po debiucie. Tymczasem prawda jest inna. Ten krążek to rozwinięcie jedynki – taki trochę „In the Court of the Crimson King” po drugiej stronie lustra. Bardziej stonowany i poetycki, ale nadal ze znakomitą dramaturgią. Piękna rzecz.

 



John Wetton (1949-2017)
76 79 112017 002
John Wetton to jedna z najważniejszych postaci rocka progresywnego i szeroko pojętego popu. Współtworzył takie grupy, jak: King Crimson, UK czy Asia. Grał w Roxy Music, Uriah Heep, Family i Wishbone Ash. Działał również solowo. Jego głos brzmi na wielu istotnych projektach. Jako basista sprawdził się we wspomnianym King Crimson i UK. Jako wokalista i kompozytor melodyjnych piosenek – w swojej supergrupie Asia.
Pięć płyt z udziałem Johna Wettona, które warto mieć w kolekcji:
76 79 112017 002
1.    King Crimson „Red”(1974)
Ostatnia część wielkiego jazz-rockowego tryptyku z Johnem Wettonem na basie i wokalu. Lider Nirvany – Kurt Cobain – uważał „Red” za najlepszą płytę w historii muzyki.
76 79 112017 002
2.    King Crimson „Starless and Bible Black” (1974)
Druga część wyżej wspomnianego cyklu albumów. Dużo improwizacji, ale też konkretne tematy.
76 79 112017 002
3.    King Crimson „Larks’ Tongues in Aspic” (1973)
Pierwsza z trzech studyjnych płyt z Wettonem na basie i wokalu. Tytuł –„Języczki skowronków w galarecie” – brzmi jak jakiś paskudny rzymski przysmak, ale ta muzyka to wspaniała mieszanka bardzo współczesnego myślenia o dźwięku i tradycyjnego balladowego grania.
76 79 112017 002
4.    Asia „Then & Now” (1990)
My tu, rzecz jasna, nie lubimy składanek, ale w przypadku tego zespołu chodzi przecież głównie o przeboje. A wszystkie największe znalazły się właśnie tu. Dodatkowo, późniejsze masteringi brzmią lepiej, bo pełniej od oryginalnych. Dlatego polecana składanka będzie lepsza od jednostkowych albumów. Przynajmniej na początek.
76 79 112017 002
5.    John Wetton „Battle Lines” (1994)
Mało znana, ale niesamowita płyta. Zespół towarzyszący Wettonowi to niemal całe Toto. Dodatkowo Robert Fripp i inni znakomici muzycy. Idealna wypadkowa brytyjskiego rocka i okrągłego amerykańskiego popu. Świetnie nagrane, przebojowe, melodyjne i klasycznie brzmiące utwory. Właściwie każdy brzmi jak hit z równoległego świata. Bo w tym żaden hitem się nie stał. W Japonii, i tylko w Japonii, album ukazał się pod tytułem „Voicemail”.

Chuck Berry (1926-2017)
76 79 112017 002
Gdyby nie on, pewnie cienko byłoby z całym rock and rollem.
Można poddawać w wątpliwość, czy to aby na pewno Chuck jako pierwszy przyspieszył tempo bluesa, dodał przester i stworzył nowy kierunek, ale prawda jest taka, że był zarówno jedną z największych postaci rocka, jak i jednym z najwybitniejszych gitarzystów wszech czasów. Oczywiście, byle młokos wkręcony w grę na sześciu strunach potrafi produkować więcej dźwięków na minutę niż sam mistrz, ale przypomnijmy, że Chuck Berry tworzył w czasach próżni. W czasach, kiedy nie było niczego. A zatem musiał stworzyć unikalny styl od zera. A do tego udało mu się skomponować kilka tematów tak klasycznych, że porywają do dziś. Większość dzieciaków, zaczynających naukę gry na gitarze elektrycznej, po opanowaniu akordowych podstaw zgłębia tajniki zagrywki z „Johnny B. Goode”. Jednak by osiągnąć ten sam poziom szaleństwa, trzeba mieć je w sobie. Ekspresja Berry’ego to osobny rozdział. Na koncertach robił szoł i dawał czadu prawie do śmierci. Zostawił też mnóstwo świetnych płyt.
Oto niektóre z nich:
76 79 112017 002
1.    „Chuck Berry is on Top” (1959)
Najbardziej klasyczny album młodego Berry’ego. Słychać różne techniki nagrań, ale wszystkie są urocze i oddają ducha epoki. To właśnie na tej płycie znajdziemy takie evergreeny, jak „Johnny B. Goode”, „Sweet Little Rock&Roller” czy „Roll over Beethoven”, niemal dwie dekady później nagrane przez Electric Light Orchestra.
76 79 112017 002
2.    „Rockin’ at the Hops” (1960)
Okolice roku 1960 to już ugruntowany styl Berry’ego. Ta płyta nie ma tej pocieszności co pierwsze, ale jest bez wątpienia wystarczająco dojrzała, by słuchać jej w samochodzie, będąc zgredem. Produkcja i realizacja są w miarę poukładane, choć nadal słychać trochę chaosu. Na krążku znajdziemy m.in. bluesowy klasyk z lat czterdziestych „I got to find my baby”, który klasykiem stał się właśnie po wykonaniu Berry’ego.
76 79 112017 002
3.    „The Great Twenty-Eight” (1982)
To kompilacja z 1982 roku. Dlaczego polecamy właśnie tę, a nie którąś z nowszych? Dlatego, że przy nowszych trzeba uważać na bas i inne atrakcje, których nie było w oryginale. Oczywiście nie jest to regułą, ale… bezpiecznie będzie sięgnąć akurat po tę kolekcjonerską składankę.76 79 112017 002

4.    „After School Session” (1957)
Z naszego punktu widzenia to bardzo sympatycznie zbuntowana płyta. Brzmieniowo wciąż bardzo bluesowa, choć fraza „rock and roll” pada bardzo często. Prócz fantastycznych, energetycznych piosenek, znajdziemy ciekawe utwory instrumentalne, takie jak np. „Deep feeling”.

76 79 112017 002

5.    „One Dozen Berrys” (1958)
Ta płyta to nie tylko blues i rock’n’roll, ale także interesujące poszukiwania. I czasem żarty, np. zaśpiewana z latynoskim akcentem „La Juanda”. Brzmieniowo, jak to w przypadku płyt z tamtych lat, bywa różnie. Zapewne artysta chciał zachować spójność nagrań, ale ze względu na utrudnienia techniczne nie zawsze się to udawało. Dlatego raz słyszymy perkusję zapisaną na oddzielny ślad, brzmiącą jak z pudełka, a innym razem ściągniętą przez mikrofon zbiorczy. Wokal również raz gada jak przez radio, a kiedy indziej – jak przez megafon. Ale wszystko ma swój niepowtarzalny urok i nie wypada się czepiać.

 



Allan Holdsworth (1946-2017)
76 79 112017 002Był reprezentantem muzyki lekkiej i przyjemnej, choć jednocześnie  wymagającej. Niemniej na tyle ciekawej i oryginalnej, że bardzo dziwi zanik jej popularności w ostatnich dwóch dekadach. Przecież o wiele mniej zdolni twórcy potrafią bazować na jednej płycie, wydanej trzydzieści lat temu. Grają, koncertują, biorą pieniądze za udział i jakoś żyją.
Allan Holdsworth miał znacznie solidniejsze podstawy: oryginalny styl, kilka świetnych albumów, uznanie popularnych gitarzystów. John Petrucci, Eddie Van Halen, Yngwie Malmsteen – to tylko niektóre z wielkich nazwisk, przyznających się do fascynacji grą Holdswortha.
W środowisku fanów chodzą głosy, że tak jak znakomitym był muzykiem, tak też fatalnym biznesmenem. Kompletnie nie umiał się sprzedać. Trudno powiedzieć, ile w tym prawdy, ale coś jednak musi być na rzeczy, skoro ta unikalna twórczość znajdowała ledwie symboliczne uznanie wśród publiczności.
Jako jej miłośnik z goryczą wspominam początek lat 2000 i plotki o finansowych problemach ze zorganizowaniem europejskiej trasy. Dziś już nic z tym nie zrobimy. Wielki gitarzysta odszedł 16 kwietnia 2017 roku, pozostawiając po sobie mnóstwo znakomitych płyt.
Pięć płyt Allana Holdswortha, które warto mieć w kolekcji:

76 79 112017 002
1.    „Wardenclyffe Tower” (1992)
Według mnie, najlepsza płyta Holdswortha. Niesamowita synteza jazzu bez granic, popowego fusion, rockowego kopniaka i ambientowej liryczności. Do tego Vinnie Colaiuta na perkusji. Czy można chcieć więcej?76 79 112017 002

2.    „The Sixteen Man of a Tain” (2000)
Przez krytyków uznana za najwybitniejszą płytę brytyjskiego gitarzysty. Jednocześnie przedostatni solowy album studyjny Holdswortha. Trudno się nie przyłączyć do głosów zachwytu. Szkoda tylko, że pozostały bez wpływu na materialny status artysty.
76 79 112017 002
3.    „Secrets” (1989)
W niektórych utworach pojawia się wokal. Nieszablonowy i zwariowany, jak wszystko tutaj. Jednak w przewadze to album instrumentalny. O ile gitarę Holdswortha można interpretować jako typową gitarę. Wszak więcej w niej „śpiewności” saksofonu niż typowej bieganiny po strunach. Podobnie jak na pozostałych wydawnictwach – zespół towarzyszący jest wybitny. Inny by nie dał rady.

76 79 112017 002

4.    „I.O.U.” (1982)
To druga solowa płyta Holdswortha, więc pod względem składu i studyjnego wypasu jest skromniej. Jednak muzycznie, od samego początku, słychać dziki profesjonalizm. Słychać też wyraźnie, że następne dwie dekady będą artystycznie imponujące.

76 79 112017 002
5.    .„Metal Fatigue” (1985)
Okrzyknięta jedną z najwybitniejszych płyt fusion lat 80., rzeczywiście jest bardzo ciekawa. Dynamiczna, szybka, a przy tym zaskakująco melodyjna. Dla fanów dekady – perfekcyjna. Miłośnikom bardziej stonowanych struktur polecam późniejsze wydawnictwa. Zamiast „Metal Fatigue” mogą sobie tutaj wstawić np. „None Too Soon” (1996).



Chris Cornell (1964-2017)
76 79 112017 002Był jedną z czołowych postaci sceny grunge i nietuzinkowym artystą. Dysponował charakterystycznym głosem i kompozytorskim talentem. Jego najważniejszy zespół, Soundgarden, stanowił w latach 90. XX wieku ścisłą czołówkę kapel tego nurtu. Później był Audioslave (z członkami Rage Against the Machine) i kilka albumów solowych. Niestety, coś poszło nie tak i w maju 2017 popełnił samobójstwo. Zostawił po sobie kilka ważnych płyt.
Oto czołówka tych, które wypada mieć na półce:
76 79 112017 0021.    Temple of the Dog „Temple of the Dog” (1991)
Jednorazowy projekt, jeden album, jeden wielki hit („Hunger Strike”). Płyta stała się znana, zanim jeszcze powstała. A powstała w hołdzie zmarłemu wokaliście zespołu Mother Love Bone. Członkowie owego bandu połączyli siły z Eddim Vedderem oraz właśnie Chrisem Cornellem z Soundgarden. Mieliśmy więc supergrupę, która nagrała niesamowitą płytę. Owa supergrupa stanowiła zalążek Pearl Jam.
Jeśli mówisz, że jesteś fanem grunge’u, a nie znasz tego krążka, to Twoje upodobania są mocno niespójne.
76 79 112017 0022.    Soundgarden „Superunknown” (1994)
Najlepsza płyta Soundgarden. Obok „Nevermind” Nirvany, „Ten” Pearl Jam i „Dirt” Alice in Chains to absolutny klasyk rocka lat dziewięćdziesiątych. I to pomimo faktu, że Chris Cornell obciął włosy i zaczął się częściej pojawiać w MTV. Wielu osobom to przeszkadzało, ale pamiętajmy, że w tamtych czasach wszystko było lepsze od 2Unlimited czy Ace of Base. Soundgarden uratował wówczas wiele duszyczek.
76 79 112017 0023.    Soundgarden „Badmotorfinger” (1991)
Płyta bez wątpienia mniej komercyjna od kolejnej, ale wielu ortodoksyjnych fanów i tak uznało ją za dowód zdrady ideałów. Po tym, jak zespół podpisał kontrakt z A&M i wyruszył w trasę z Guns’n’Roses, wielu radykałów odwróciło się od Soundgarden. Sam krążek jednak kopie w tyłek.
76 79 112017 0024.    Soundgarden „Down on the Upside” (1996)
Trudno w to uwierzyć, ale w roku 1996 zespół miał już za sobą dwanaście lat działalności. Grunge’owe brzmienie pozostało, ale pod względem struktur muzycy chętniej nawiązywali do klasycznego rocka. Dlatego ta płyta powinna się spodobać nawet tym, którzy nie są fanami typowego stylu z Seattle.
76 79 112017 0025.    Audioslave „Audioslave” (2002)
Bardzo ciekawy projekt. Chris Cornell na wokalu plus Rage Against the Machine jako zespół. Współpraca została nawiązana po tym, jak Zack de la Rocha opuścił swój macierzysty skład. I wszyscy na tym dobrze wyszli, bo fani Soundgarden mieli swego rodzaju przedłużenie linii rodowej. Z drugiej strony, ciekawie się słucha Rage Against the Machine z melodyjnym wokalem.

 



Zbigniew Wodecki (1950-2017)
76 79 112017 002Aż trudno uwierzyć, że Pana Zbigniewa nie ma już wśród nas. Pisałem o nim niespełna rok temu w artykule „Skarby naszego nieba”. Wszystkim się wówczas wydawało, że będzie żył i tworzył jeszcze wiele lat. Jawił się jako ozdoba i cenny element muzycznego krajobrazu Polski.
W powszechnej świadomości jest znany bardziej z wydarzeń socjologicznych niż artystycznych – piosenek o pszczółce Mai i plaży nudystów w Chałupach. Pewnie gdyby bardziej się koncentrował na nagrywaniu starannych i wybitnych artystycznie płyt, takich jak debiutancka, większość ludzi nie miałaby pojęcia, że istnieje.
Przyzwyczaił nas do bycia człowiekiem-instytucją, telewizyjnym bywalcem i cudownym gawędziarzem. Przez cały czas jednak pozostawał świadomym i rozwijającym się artystą. Na dodatek potrafił o muzyce pięknie opowiadać.
Nie wszystkich to interesowało. Ludzie chcą prostego przekazu i kilku piosenek, które dobrze znają. Zbigniew Wodecki o tym wiedział i nie miał czasu na nagrywanie premierowych rzeczy. Dlatego trudno z jego dyskografii wybrać do kolekcji aż pięć przełomowych płyt.
Z pewnością debiut z roku 1976 ma ciężar gatunkowy przynajmniej kilku krążków. Rzekłbym nawet, że to ścisła czołówka polskich albumów z lat 70. XX wieku. Na pewno należałoby dorzucić jakąś dobrze zremasterowaną składankę z hitami. Może być ta pomatonowska ze „Złotej kolekcji”, bo to zwykle gwarancja jakości.
O ile pod kątem płytowym nie było urodzaju, z całą pewnością mistrz zachwycał nas singlami. „Zacznij od Bacha”, „Izolda”, „Lubię wracać tam gdzie byłem”, „Tak bardzo wierzę w nas” czy słynny duet ze Zdzisławą Sośnicką „Z Tobą chcę oglądać świat” to tylko niektóre z nich.



Holger Czukay (1938-2017)
76 79 112017 002Jedna z najważniejszych postaci krautrocka i rocka progresywnego. Był świetnym basistą, stylowym waltornistą, wybitnym kompozytorem i niezwykle ciekawą osobowością. Urodził się w Wolnym Mieście Gdańsku, ale przez większość życia związany był z Republiką Federalną Niemiec. Prócz macierzystej grupy Can i solowej działalności współpracował z największymi postaciami współczesnej muzyki rozrywkowej.
Wybrać najbardziej istotne płyty z przebogatej dyskografii Holgera Czukaya to wielkie wyzwanie. Przyjmijmy zatem kryterium retrospektywne i bardzo ogólne.
Oto pięć pozycji z różnych okresów, kooperacji i gatunków:
76 79 112017 0021.    Can „Tago Mago” (1971)
Dla niektórych ta płyta może brzmieć nieco archaicznie, ale pod każdym innym względem wciąż hipnotyzuje i porywa. Dominacja instrumentów perkusyjnych nie zaburza ciekawych harmonii.
76 79 112017 0022.    Holger Czukay „Movies” (1979)
Bardzo interesująca pozycja. Fani Talking Heads, King Crimson, solowego Adriana Belew, Davida Sylviana czy Petera Hammilla zwykle natychmiast rozpoznają to charakterystyczne podejście do muzyki i uznają Holgera za rodzinę. Nie jest to muzyka łatwa, ale na pewno inteligentna.
76 79 112017 0023.    David Sylvian „Brilliant Trees” (1984)
O tym albumie pisałem, omawiając biografię Sylviana. Wspomniałem, że to właśnie Holger Czukay nadał płycie ostateczny szlif. Oczywiście, Sylvian jest tutaj w stu procentach sobą, ale dzięki niemieckiemu koledze jego muzyka została przełożona na język metafor. Warto odnotować fakt, że pod koniec lat osiemdziesiątych panowie nagrali oficjalnie dwie wspólne płyty z muzyką ambientową.
Dlaczego zatem akurat „Brilliant Trees”, solowego Sylviana, znalazło się tutaj? Bo jako bardziej klasyczne, wokalno-instrumentalne, stanowi o wiele większe wyzwanie.
76 79 112017 0024.    Can „Ege Bamyasi” (1972)
Niektórzy fani uważają, że ta płyta jest jeszcze ciekawsza od „Tago Mago”. Że stanowi jej lepszą, bardziej rewolucyjną wersję. To są dzieła, których naprawdę trzeba posłuchać, by pojąć ich magię. Dlatego nie da się tego jednoznacznie stwierdzić. Jedno jest pewne: niemieckość Can była kompletnie niesłyszalna, ale fakt, że grupa pochodziła z kraju Goethego (który znajdował się wówczas na peryferiach wolnego świata), sprawiał, że była trzy razy bardziej awangardowa i oryginalna od innych bandów tego typu. Na obrzeżach przecież zawsze najgrubiej.
76 79 112017 0025.    Holger Czukay „On the Way to the Peak of Normal” (1982)
Początek lat 80. XX wieku to czas wspaniałych eksperymentów. Technologia poszła wówczas tak bardzo do przodu, że wszyscy zauważali przekraczane granice. W muzyce można było naprawdę poszaleć. Taka też jest płyta Czukaya z 1982 roku. Pełna dziwactw, wykorzystująca najróżniejsze nowoczesne maszyny, ale nie męcząca odhumanizowaniem. Wiele tu także brzmień tradycyjnych, naturalnego frazowania i organicznych przestrzeni.

 

 

Michał Dziadosz
Źródło: HFM 11/2017


Pobierz ten artykuł jako PDF